Jedyna naturalna skała Brandenburgii. Jeden z najbardziej znaczących geologicznych pomników przyrody w Niemczech, który w takim mineralnym składzie istnieje tylko w trzech innych miejscach na świecie – Parku Narodowym Yellostone w USA, w Nowej Zelandii i Islandii. Powstał przed około 560 milionami lat (w okresie kambru), czyli jest starszy od gór Harzu, Lasu Turyńskiego czy Alp. Nie tylko jedyna naturalna, ale i najstarsza skała tego bezgórzystego niemieckiego landu. Szarogłaz niszczony przez tektoniczne trzęsienia i wybuchy wulkanów, na skutek czego utworzyły się szczeliny, które wypełnił mleczny kwarc i brązowo-czerwony rogowiec, co czyni go tak wyjątkowym.
Rothsteiner Felsen, szumnie zwana Red Rock, jest prawdopodobnie o połowę mniejsza, niż kiedyś, gdyż do 1915 roku używana była jako materiał do budowy dróg i domów. Na początku XX wieku zdecydowano się na objęcie jej ochroną, na szczęście dla potomnych (podobna znajdowała się 15 km stąd i nie pozostało po niej śladu).
Taki obiekt, który ni stąd ni zowąd znajduje się przy drodze, w środku małego lasku, na skraju wsi, fascynuje i przyciąga. Podobno w cesarskim roku 1888 odbył się pod nią po raz pierwszy ludowy festyn. W 1952 roku swoją premierę miało Święto Skały, które odbywa się corocznie do dziś (oczywiście z pandemiczną przerwą). Tematy przewodnie są różne, od dętych orkiestr, przez szwajcarską Guggenmusik czy rock, aż po muzykę średniowieczną. Towarzyszą temu kolorowe jarmarki, kuglarze, motocykliści i słodkie lody w wafelku. Dzisiaj jest pusto. Kamienna widownia, scena i sama majestatyczna skała, na którą można się wspiąć. Z góry widok jest niesłychany. Nie, nie na okolicę, ale na las z perspektywy skał niemalże wysokogórskich.
Niedaleko stąd do Prestewitz, gdzie znajduje się stara posiadłość rycerska, onegdaj należąca do jednego z najbogatszych rodów w okolicy, szlachty von Brandenstein. Widząc posiadłość dzisiaj, byliby na pewno niemile zaskoczeni. Niewielki pałacyk myśliwski nie tylko, że najlepsze czasy ma za sobą, w dodatku został okrojony z otaczającej go ziemi, na której pobudowali się nowi właściciele. Prawdopodobnie dlatego nie ma chętnych na jego zakup i stoi opuszczony.
Trochę więcej szczęścia miał pobliski pałacyk, kiedyś również rycerska posiadłość, w Maasdorf. Szczerze mówiąc wygląda prześlicznie. Położony nad niewielkim strumieniem, odnogą rzeki Mała Elstera (Kleine Elster), z romantyczną kładką, krokusami w niewielkim parku, z pozostałościami starego mostka, ażurowym stolikiem i takimi samymi krzesełkami jest zachwycający. Posiadłość powstała w 1701 roku, przechodziła z rąk leśnika, do pruskiego królewskiego urzędnika, którego syn ożeniony z kobietą z Południowego Tyrolu na jej niezadowolenie z widocznej w tle gorzelni, dobudował wieżyczkę. Z rycerskiej posiadłości powstał mały pałacyk, który współcześnie karmi w restauracji i nocuje na pokojach swoich gości. Po drugiej stronie wciąż stoi nieczynny browar z imponującym kominem. W latach 20-tych minionego wieku dorożkarz, niejaki Bornack von Knissen, wspiął się na niego i za paczkę papierosów umiejscowił drewniane koło, jako podstawę dla bocianiego gniazda. Bociany stały się symbolem wioski. Po socjalistycznym wywłaszczeniu pałac służył za komunalne mieszkania, a w latach 80-tych XX wieku zaczęto przebudowywać go wspólnymi siłami na gastronomiczny lokal, który uroczyście otwarto w 1984 roku. Tradycja trwa do dziś, pałac jest przyjemnym wieczorno-noclegowym miejscem, które ma w swojej ofercie również usługi cateringowe.
Z lekkim ociąganiem jedziemy na dalsze pałacowe łowy, kierując się ze względu na apetyt do Bad Liebenwerda. Wjeżdżamy do byłego sanatoryjnego parku, w którym zaspokajamy dokuczliwe potrzeby. Towarzyszy mi przy tym niezwykłe uczucie. Przed chwilą przejechaliśmy przez senne miasteczko, mijając szachulcowe centrum i niezwykłą wieżę stojąca na środku drogi. Majestatyczna, ale i kanciasta, kwadratowa i niezręcznie odnowiona. W samym parku tliła się już atmosfera dziwnej mieszanki, nawet konfliktu, balast wiary pomieszanej z ziemską potrzebą władzy i sukcesu. Niewiarygodny klincz przeszłości.
Na rynku zrozumieliśmy ucisk wyczuwalnego, ale nieokreślonego. Na rynku przywitał nas kościół, dwie Basie, jedna z dzbanem na wodę, druga po jednej rybie w każdej ręce stojąca nad studnią, kościół i podwójne ślady Martina Lutra, który tutaj spierał się z katolickimi oponentami w religijnej walce o dusze. Pomiędzy ratuszem a kościołem parafialnym pw. św. Mikołaja wmurowany w bruk krzyż i tablica z mieczem ze słowami „miejsce egzekucji starego sądu miejskiego”. Młyn historii, braku człowieczeństwa i poczucie racji w obliczu wzmacniania własnych pozycji. Cichy płacz uciśnionych i nieubłagalny bieg dziejów, który jest jak loteria, jak potrzask, jak piętno wyjątku.
Bad Liebenwerda już w XIV wieku było miejscem pielgrzymkowym. Osiem ołtarzy ku czci, obraz Maryi w kaplicy świętego Krzyża cudami słynący, sporo relikwii z Ziemii Świętej, m.in. ponad 60 w pałacowej kaplicy. Ociekający odpustem przekupny świat. Kawałek paznokcia, włosa, czy nitki za sowitą opłatą z obietnicą świętego pośmiertnego w raju trwania. Reformacja przyniosła temu kres, ale dni pielgrzymkowe i odpustowe przekształcono w dni targowe, które handel uprawiały hojnie aż do początków XX wieku. Nieistniejący już pałac i jego mieszkańcy cieszyli się świętoszkowo-handlową procedurą, która dbała o książęce i miasta finanse. Dobrobyt skończył się z rozpoczęciem wojny 30-letniej i wybuchem trzech epidemii dżumy w XVII wieku. Na pomoc mieszkańcom Bad Liebenwerda przyszło tym razem stare germańskie bóstwo Łada, do której modliła się pastuszka Barbara. Dziewczynka przerażona wojennymi działaniami i wytrzebieniem mieszkańców przez pandemię opuściła pewnego wieczora swój dom i w świetle księżyca udała się nad rzekę Elster. Znużona zatrzymała się pod krzakiem olszy i zaczęła modlić do Łady, prosząc o ulgę dla mieszkańców. Dlaczego do Łady, a nie do Maryi? Dziewczynka pamiętała opowieści babci o bóstwach jej ludu i w nie wierzyła.
Modlitwa została wysłuchana, szmer rzeki dotarł do olszy i nagle zapadła absolutna cisza. Dopiero po chwili dobiegł ją głos, mówiący, żeby zdjęła buty i wyprostowana szła wskazaną ścieżką do rzeki i w bród przeszła na drugi brzeg, zawróciła i doszła do środka. Tam miała rozłożyć ręce i zanurzyć obie w wodzie tak głęboko, jak mogła. Dwie w ten sposób schwytane ryby powinna usmażyć w domu, by pójść z powrotem nad rzekę, nabrać wody w dzban i w drodze powrotnej odwiedzić olchę. Tam miała przyklęknąć i rozłożyć ręce nad dzbanem. Tak poświęcona woda posiadała właściwości uzdrawiające. Dopiero po wschodzie słońca pastuszka mogła udać się do chorych i rozdać wśród nich smażone ryby i wodę. Wszystko powtarzała co noc. Już po paru dniach pierwsi mieszkańcy zaczęli wracać do zdrowia. Tajemnicę cudu próbował rozszyfrować pastor Gilbert, który odnalazł dziewczynkę. Jednak ta nie zdradziła mu swojej tajemnicy, informując tylko o użyciu ziół, które przynosiły ukojenie w cierpieniu. Sama podobno do końca życia wierzyła w stare germańskie bóstwa i boginię Ładę. Zamilkła wiedząc, że zmiażdżą ją siły ziemskich religii, obawa przed utratą wiarygodności, a tym samym władzy. Nie mogła przyznać się przed tymi, którzy siłą wprowadzili wiarę w jednego, choć pod trzema postaciami schowanego, Boga, którego wspierała cała rzesza świętych i aniołów. Szept starej bogini nie mógł równać się z maryjnymi objawieniami. A woda własnoręcznie poświęcona tej, którą za stosowną zapłatą posługuje się ksiądz.
Bad Liebenwerda skumulowało w sobie kwintesencję podań i wiar. Że podobno gdzieś kiedyś, że słyszano i że ktoś powiedział, zobaczył, że na pewno tak, że nie inaczej było. Uzurpowano sobie prawo do prawdy, jednej jedynej, bo ona przynosiła ziemski dostatek. Barbara jakimś cudem ocalała w micie nie do sprawdzenia. Co roku wybiera się nową wśród mieszkanek miasteczka. Współczesne przebrane za pastuszkę, dziś z metalowym dzbanem w jednej i bukietem kwiatów w drugiej ręce...