Polskości tutaj nie czuć, ale właśnie w okolicach miasteczka Uebigau około 1000 roku walczyli ekspansyjni polscy książęta z równie chętnymi na podbicie nowych terenów władcami Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Budowano nowe grody i twierdze, które służyły przede wszystkim ochronie tras handlowych wzdłuż rzeki Elster. Transportowano głównie cukier i sól, ale strzeżono też rzeczne przejścia na drugi brzeg. W Uebigau śladów po tamtej twierdzy już nie ma, ale pozostało miasteczko, którego handlowa przeszłość wyraźnie odbiła się na zabudowie. I nazwa, choć na pierwszy rzut oka zdaje się być skomplikowana, to jednak jest nam o wiele bliższa niż mogłoby się wydawać. Powstała z prasłowiańskiego języka od begati czyli biegać, przy czym ubegovo oznacza miejsce, do którego się ucieka, by szukać schronienia.
Niestety, miasteczko nie zawsze cieszyło się przychylnością swojej nazwy. W czasach wojny 30-letniej cierpiało niezmiernie pod naporem bezwzględnych wojsk. Chorwaccy szwoleżerzy (1630 rok), po nich Szwedzi (1636/37), którzy w żadnej okolicznej miejscowości nie zostawili choćby kamienia na kamieniu. W latach 1612-1640 Uebigau płonęło siedem razy. Do tego wciąż nawracające epidemie dżumy, które dziesiątkowały mieszkańców. Kolejne stulecia przynosiły zbrojne konflikty. Czy to wojna siedmioletnia z Austriakami (1756-1763) i znów Chorwatami, czy wojny wyzwoleńcze (1792-1815), gdy pruscy i francuscy wojacy przewalali się przez miasto. Podobno zatrzymało się tutaj 18 tysięcy Francuzów, którzy nie tylko, że potrzebowali noclegu, ale przede wszystkim pożywienia. W przeliczeniu wypadało 150 mężczyzn na jednego mieszkańca.
Trochę uciekamy przed tą straszną historią. Parkujemy na niemożliwie cichym i wyludnionym rynku i od razu udajemy się w stronę pałacu, który jest najmłodszym gminy Elbe-Elster. Neobarok i secesja, godność wpisana w fasadę pomimo remontowych rusztowań. Mansardowy dach, wieża-cebula i od 1864 roku wielu wciąż zmieniających się właścicieli. Od 1951 roku pałac jest schroniskiem, a aktualny remont ma potrwać jeszcze do przyszłego roku.
W parku czuć swojskość. Przestrzeń nie ograniczona żadną siatką, rozlewająca się polami, które kończą się horyzontem pod lasem. Swojska atmosfera. Prawdopodobnie tutaj właśnie znajdowała się słowiańska twierdza. Prawdopodobnie chodzimy po śladach Piastów, żądnych władzy i nowych terenów, po których odnaleziono odłamki przez nich używanych rzeczy. Oddycha się nam lepiej, pełną piersią, droga zachęca do długiego spaceru, którego nie chce się przerywać. Jednak wracamy do centrum miasteczka, żeby znów dać się zakleszczyć w ponurą i krwawą przeszłość. Jednak wbrew pozorom jest uroczo, jednak tamten czas nie wpłynął na atmosferę sielankowego rynku i uliczek od niego odchodzących. Jest kamień milowy, studnia z tajemniczą postacią Koblika i śliczna uliczka z białym kościołem ewangelickim pw. św. Mikołaja oraz szachulcową, jak malowaną, plebanią.
Wisienką na torcie tego dnia została jednak wizyta w miejscu trochę przypadkowym. Słońce chyliło się już ku zachodowi i zrobiło się mocno chłodno, gdy dotarliśmy do sporego torowiska w Falkenberg/Elster. Według mapy miała znajdować się tu kolekcja lokomotyw. Stoimy przed zamkniętą bramą, na której wisi spłowiała kartka, informująca, że otwarte jest po uprzednim telefonicznym zgłoszeniu i podany numer telefonu komórkowego. Decydujemy się zadzwonić, by usłyszeć, że Enrico akurat jest w środku i za chwilę przyjdzie. Rzeczywiście, po paru minutach, które spędzamy na rozmowie z panem, który przyjechał samochodem i najwyraźniej jest częścią zespołu, młody mężczyzna z uśmiechem na twarzy otwiera nam bramę. Mamy szczęście, mówi, akurat spędza tutaj swoje popołudnie, bo wczoraj jacyś ludzie wtargnęli na teren bez pozwolenia, żeby robić zdjęcia. „Wiecie, ci miłośnicy opuszczonych miejsc”;) Pokaże nam, gdzie najchętniej spędza swój czas. Takie wariactwo, ale pozytywne. Enrico uśmiecha się pod nosem i zaczyna opisywać nam świat, którego od wielu już lat nie ma. Właścicielem kolekcji jest Bernd Falz, zawodowo doradca strategiczny, hobbistycznie miłośnik starych lokomotyw. Kolekcjonerską pasję rozpoczął w 1976 roku, od 1986 roku gromadził je na dworcu kolejowym w Hermeskeil, w landzie Nadrenia-Palatyn, z którego Bernd pochodzi. Swoiste eldorado otwarło się przed nim wraz z upadkiem berlińskiego muru. Bernd pojechał na wschód i wrócił bogatszy o 40 maszyn. Żeby skrócić drogę swoim perełkom kupił w 2001 roku bocznicę na dworcu towarowym w Falkenberg i spełnił marzenie swojego życia zostając kolejarzem. Żelazne kolosy pod jego sprawnym prowadzeniem buchały parą i pokonywały kilometry torów, wożąc najczęściej turystów, których dopadła nostalgiczna pasja. Enrico ją w pełni podziela. Dowiadujemy się od niego, że jest sanitariuszem, a cały swój wolny czas spędza właśnie tutaj. Pośród różnych maszyn, lokomotyw, spalinówek, starych strażackich samochodów i trabantów. To, co go najbardziej (podobnie jak Bernda) w tych maszynach fascynuje to ich prostota. Ponad 80 lokomotyw na zewnątrz, 18 w garażu i pełne ręce roboty. Wszystko jest pieszczone wyłącznie w celach pielęgnacyjnych. Te, które są sprawne, od czasu do czasu mogą wyjeżdżać, reszta jest odnawiana, ale tylko na zewnątrz. Półtorej roku zajmuje przywrócenie urody.
W garażu jest przeraźliwie zimno, ale Enrico zdaje się w ogóle tego nie czuć. Pasja płonie, ogrzewa, przez długą chwilę udziela się nawet nam. Wchodzimy do środka i przyglądamy komorze węglowej, hamulcom i termometrom, czując, że w tym wypadku można byłoby nawet uwierzyć w reinkarnację. Bo skąd bierze się w człowieku taka pasja? Taka miłość do spraw, których z racji swojego wieku (Enrico ma 40 lat) nie może znać? Wszystko, co jest tutaj zgromadzone, jest starsze od niego.
Na końcu spacerujemy wspólnie pośród dziesiątków lokomotyw w ostatnich promieniach słońca. Enrico dostaje spory napiwek z przeznaczeniem wypicia za nasze zdrowie. On jednak zaprzecza i informuje, że pieniądze przeznaczy na nią – niezwykłą i największą prywatną kolekcję maszyn kolejowych w Europie.