23-letni król Henryk IV Salicki wraz z 300 towarzyszami podjął w palatium w Goslarze jedyną w tamtym momencie słuszną decyzję. Wybuchały wojny saksońskie, Harc rozpalał się pożogą i przerażeniem. Miejscowi Sasi od 1071 roku, czyli od początków panowania króla, buntowali się przeciwko zbyt gwałtownie, według powstańców, realizowanymi rewindykacjami. Henryk przezornie wybudował na taką okoliczność twierdzę Harzburg. Miała za zadanie bronić królewskiej siedziby w Goslarze. Uchodziła za nie do zdobycia, składała się z cesarskiego pałacu, kolegiaty, rodzinnego grobu i niezwykle głębokiej studni. Zadania nie spełniła, ale dała królowi schronienie przed 60 tysiącami wrogów, którzy za nim podążali. Tysiące końskich kopyt, brzęk broni, okrzyki i tętent. Widok musiał być przerażający. Henryk jeszcze nie wiedział, że wyjdzie obronną ręką z tych powstań. Sasi nie wiedzieli, że za dwa lata zginie ich z ręki Henryka 8 tysięcy w jednej z najkrwawszych bitew średniowiecza na ziemi niemieckiej – pod Homburgiem nad Unstrutą (9 czerwca 1975 rok).
Póki co w 1073 roku Sasi okrążyli twierdzę, a Henryk zdecydował się 10 sierpnia na ucieczkę głęboką na 57 metrów studnią. Miał zgubić przy tym koronę. Uratował życie, ale w pokoju z Gerstungen z 2 lutego 1074 roku w zamian za to zgodził się na zniszczenie swoich zamków w regionie Harcu. Przeciągał jednak wykonanie zobowiązania. Oburzeni rolnicy już wiosną 1075 roku napadli w końcu na Harzburg rabując i niszcząc zarówno kościół, jak i rodzinny grobowiec, w którym pochowany był młodszy brat króla i jeden z jego synów. Ugodzona i zbolała duma Henryka popchnęła go do ponownego wystąpienia przeciwko Sasom, którzy polegli z kretesem we wspomnianej bitwie po Homburgiem.
O Henryku IV historia usłyszy jeszcze, gdy uda się do papieża przebywającego na zamku w Kanossie. Popadnie w konflikt z Grzegorzem VII o inwestyturę (mianowanie biskupów, czyli faktycznie o władzę w ówczesnym świecie), przez niego ekskomunikowany posłuży się wybiegiem pokory. W styczniu 1077 roku przez trzy dni będzie stał pod murami zamku, gdzie przebywała głowa kościoła, w worku i boso. Podobno ukarano go anatemą, gdyż twierdził też, że trzech oszustów (Jezus, Mojżesz i Mahomet) swoimi naukami omamili ludzkość. Papież mu w Kanossie wybaczy, zdejmie ekskomunikę. Jednak już siedem lat później Henryk uda się do Włoch, by rozprawić się z Grzegorzem VII. Ten będzie nakładał na niego kolejne ekskomuniki, co na niewiele się przyda. Zostanie wygnany do Salerno, gdzie umrze.
Na Großer Burgberg wjeżdżamy kolejką linową z 1929 roku, która wysokość 481 metrów pokonuje w trzy minuty. Wybudowana została przez nieistniejącą już firmę Bleichert z Lipska. Wita nas srebrny, błyszczący Krodo. Bóg Sasów, którego posąg zniszczył w 780 roku Karol Wielki brutalnie zmuszający mieszkańców tych terenów do przejścia na chrześcijaństwo. Pytał podobno napadniętych ludzi, kogo czczą, a gdy ci odpowiedzieli, że Krodo, wykrzyczał, że to diabelska ropucha (zmyślna gra słów – kroden znaczyło po saksońsku właśnie ropucha). Dzisiaj Krodo znów jest na swoim miejscu, bosy, z atrybutami reprezentującymi cztery żywioły: rybą pod stopami (woda), koszem kwiatów (ziemia), kołem (ogień) i rozwianym pasem (powietrze). Pilnuje ruin twierdzy Harzburg, która smętnie rozciąga się marnym widokiem zniszczenia. Po świetności Henryka IV niewiele zostało, królewski grobowiec nie istnieje, a okazałe budynki dziś są kikutami. Zamek został wprawdzie odbudowany przez Barbarossę, zdążył tutaj nawet umrzeć jeszcze cesarz Otto IV (18.V.1218 rok), jednak od XVII wieku zamieniał się sukcesywnie w ruinę, jako która dzisiaj jest chroniony.
Parę kroków dalej mijamy lokal gastronomiczny i mały hotelik Plumbohms Aussichtsreich, obok którego przybijamy pieczątkę numer 121, by stamtąd w zadumie podejść do Kolumny Kanossy (Cabossasäule). Widnieje na niej napis: „My do Kanossy nie idziemy – posiedzenie Reichstagu 14 maja 1872 roku”. Henryk IV mógłby być z pozoru obrażony, chociaż biorąc pod uwagę jego politykę wobec papieża, na pewno pochwaliłby swoich następców. Otto von Bismarck usiłował doprowadzić w Cesarstwie Niemieckim w latach 1871-1878 do ograniczenia wpływów kościoła katolickiego. Inspirował się właśnie Henrykiem? Czy to przypadek, że kolumna postawiona została niedaleko jego twierdzy? Tzw. Kulturkampf, czyli walka o kulturę (sformułowania po raz pierwszy użył
Rudolf Virchow podczas przemowy w niższej izbie Pruskiego Sejmu Krajowego 17 stycznia 1873 roku) to określenie lęków kanclerza, który w katolickich ksiąstewkach (np. Bawarii) dostrzegał zalążki destabilizacji. Bismarck najpierw mówił o idei tolerancji, później jednak rozpowszechniał wersję, że w ten sposób próbował hamować agitację polskich księży na terenach poznańskiego, Śląska czy Prus Zachodnich. W samym środku najmocniejszej fazy Kulturkampfu przypadała 800 rocznica Kanossy i protestanckie mieszczaństwo postanowiło postawić z tej okazji pomnik właśnie butnemu Bismarckowi. Historycznie i symbolicznie Harzburg był miejscem idealnym. Uroczystego odsłonięcia dokonano 26 sierpnia 1877 roku.
Spod kolumny rozciąga się wspaniały widok na Bad Harzburg i okolicę. Religijne potyczki rozpływają się w przestrzeni. Polityka traci znaczenie w obliczu przestworzy. Wszyscy przeminiemy, świat pozostanie.
Jakieś 2,5 kilometra dalej przybijemy pieczątkę numer 122. Przed nami widnieje żelazny krzyż, jeden z wielu rozsianych po całych Niemczech symboli upamiętniających wypędzenie. Około 14 milionów osób zostało pod koniec wojny do 1950 roku przesiedlonych do Niemiec z terenów znajdujących się poza obszarem alianckich stref okupacyjnych i Austrii. Wiele tysięcy nie przeżyło podróży, wszyscy stracili swoje domy, ojczyzny. Powstał potem Związek Wypędzonych, różne inicjatywy zachowania pamięci, ale i domagania się sprawiedliwości, budowano pomniki z żalu i tęsknoty. Ten w Bad Harzburg, niedaleko szczytu wzniesienia Uhlenköpfe (555,4 m n.p.m.), uroczyście odsłonięto 24 czerwca 1950 roku w obecności Ernsta Reutera, słynnego ze swojej płomiennej przemowy w czasie blokady Berlina, gdy wzywał do nieopuszczania miasta. Tutaj postawiono krzyż, które opuszczenie upamiętnia. Otaczają go kamienie z wypisanymi terenami, kiedyś należącymi do Niemiec. Wszystko wygląda, jak miejsce kultu. Jednak, żeby było jasne, przytwierdzono tablicę z napisem: „Krzyż niemieckiego wschodu – miejsce pamięci o wypędzeniu i stracie Ojczyzny – miejsce sprzeciwu wszelkiej przemocy władzy – krzyż porozumienia, pojednania i pokoju – powstały 24 czerwca 1950 roku – zniszczony przez wichurę 4 marca 1998 roku – odnowiony i ponownie odsłonięty 30 września 2000 roku”.
W cieniu chylącego się ku zachodowi dnia atmosfera gęstnieje, a mrok przytłacza. Ilu ludzi kryje się za tymi spotkanymi na szlaku miejscami – król w opozycji do zwykłego ludu, papieże i wierni, jednak na przestrzeni wieków mamieni i oszukiwani, wyznawcy religii uzurpujący sobie prawo do zmuszania jej przyjęcia przez innych, politycy germanizujący mówiących innym językiem ludzi, obywatele, którzy w obliczu wojny są jak bezwolne dmuchawce, wydane na lęk, bezwzględność, okrucieństwo i polityczne decyzje. A potem pomniki, książki, analizy, zapewnienia, zaduma, niewyobrażalność, dreszcz niezrozumienia, że człowiek tak może drugiemu czynić. I historia, która niezmiennie się powtarza.
W drodze powrotnej rozdzielamy się. Część męska zjeżdża kolejką ponad koronami drzew, część damsko-psia schodzi na nogach. Słońce wychodzi zza chmur i żegnamy się z rozświetlonym Harcem późnym obiadem w restauracji w dolinie.
Stempel numer 121 i 122.