W Manaca Iznaga stoi wieża – wynik zakładu dwóch braci z rodziny Iznaga. Jeden z nich wybudował najgłębszą studnię, drugi wybudował obok najwyższą wieżę. Dzwon do niej, największy na wyspie, wylano w Nowym Jorku, zwoływał niewolników do pracy. Z wieży obserwowano też okoliczne pola ze strachem i lękiem przed rebeliami i powstaniami. Wieża jest lekko krzywa i wysoka. Wchodzi się na nią po drewnianych schodach, które to wejście pewnie w każdym kraju Uni Europejskiej byłoby ze względów bezpieczeństwa zakazane. Tu można oddać się przygodzie i nie zważając na prowizoryczność i wiekowość budowli, wejść na górę. A tam nie tylko podziwiać piękny dziś krajobraz, ale i wsłuchać się w życie osady – niesamowity gwar dociera – pianie kogutów, rozmowy, gdzieś tam pracuje piła, stuka wóz ciągnięty przez konia. Niedaleko wieży stoi dom rodziny Iznaga przekształcony w restaurację, ale parę orginalnych przedmiotów z tamtych smutnych czasów się zachowało: meble, ale i żelazo na stopy, łańcuchy i skrzynki karne. I młyn, którym wyciskano sok z trzciny.
W czasie wojny o niepodległość uwolnieni uciekający niewolnicy spalili okoliczne plantacje. Wraz z nimi skończyły się dla pobliskiego Trynidadu czasy niesprawiedliwego bogactwa i luksusu. Dziś potomkowie tamtych niewolniczych pokoleń plotą z traw pamiątki, wyszywają obrusy i sprzedają pod wieżą przybywającym turystom. Za peso, za mydło albo szampon. Drzwi do ich domów otwarte na oścież, niby zachęcają, ale jednocześnie bardzo zajęci swoim życiem, które ani na chwilę się nie zmienia z pojawieniem się obcych.
W Trynidadzie żyło się dzięki takim miejscom jak Monaca Iznaga wyjątkowo korzystnie.
Wyjątkowo korzystne wykorzystanie ludzkich sił.
Bez zbędnej sprawiedliwości.