Gdy parną majową nocą roku 1231 otulały je języki ognia tworząc w efekcie wrażenie trzech pochodni, powstała ich nazwa – Drei Gleichen (Trzy takie same), trwająca i inspirująca do dziś. Trzy ruiny zamków romantycznie skupione wokół siebie, jakby należały do jednego ściółką i pierzem wyściełanego gniazda. I choć nigdy nie miały tych samych właścicieli, powstały w różnych wiekach i zupełnie nie są do siebie podobne, są tamtą burzową nocą na zawsze ze sobą zespojone. Cel wędrówek turystycznych, pikników uroczystych i zabaw albo na soczyście zielonej trawie albo w wygodnie zaścielonym pokoju hotelowym. Bywają takie wieczory raz w roku, gdy trzy pochodnie znów płoną na znak pamięci i owego solidarnego zjednoczenia.
A legendy? A historie powstania i umierania? Są, niejedne...
Ruiny zamku Gleichen tworzą obręcz całkiem nieźle zachowanych murów z zachęcającą do wspinaczki wieżą, gdzie jeszcze ślady pożaru z roku 1231. Pierwsza wzmianka pochodzi z annałów klasztoru Reinhardsbrunn z roku 1034, ale już w VIII wieku istniało tutaj obronne obwarowanie. Najróżniejsi właściciele przewalali się przez kolejne lata historii, łącznie z władzami kościelnymi, które zamkiem obdarowywały sobie posłusznych, ale najsłynniejszym pozostał do dziś graf Ernst von Gleichen. Dla pamięci zachował go...trójkąt, który w tym przypadku nie powinnien zadziwić, ani tym bardziej zaszokować. Graf brał udział w piątej wyprawie krzyżowej, która zakończyła się niezbyt szczęśliwie niewolą. Graf cierpiał, a jednocześnie jego męskie instynkty nie zawiodły i wypatrzył sobie córkę sułtana, piękną Melechsalę, której egzotycznie wyglądający pan też okazał się nie być obojętnym. Graf obiecał małżeństwo. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że na grafa w zamku czekała zrozpaczona prawowita małżonka Ottillia. Grafowi jednak życie i nadzieja na jego uratowanie było milsze, zaślubiny obiecał, z ułatwionej możliwości ucieczki skorzystał zabierając córkę sułtana ze sobą. Papież, być może urzeczony romantyczną historią, być może zachęcony grafa majątkiem, zgodę na drugie małżeństwo wyraził, Melechsalę na Angelikę przechrzcił, a pierwsza żona przyjęła nową wybrankę serca swojego małżonka z otwartymi ramionami. Miejsce, w którym się niewiasty po raz pierwszy spotkały w dolinie pod zamkiem, nazywa się do dziś Freudenthal (Dolina Przyjaźni), obecnie znajduje się tam restauracja.
Do XVIII wieku można było oglądać na zamku łoże trzech małżonków w swoich gabarytach ogromne.
Castello Mulenberge ofiarował 1 maja 704 roku Hedan II misjonarzowi i biskupowi Wilibrordowi z Utrechtu, apostołowi Fryzów. Czy miał na myśli obecne ruiny zamku Mühlburg, nie wiemy. Przypuszczenie bazuje na podobieństwie nazwy, a i historia budowli na to by wskazywała. Odwiedzali ją na przestrzeni wieków wybitni, choć sam zamek nigdy nie grał żadnej znaczącej roli w historii Turyngii. W 1211 roku przebywała tutaj 4-letnia Elżbieta z Węgier, przyszła święta, którą sprowadzono na Wartburg w celu zaślubienia Ludwiga, syna grafa Hermann I. W 1521 roku zatrzymał się w gościnnych progach Martin Luter w drodze na Sejm Rzeszy w Wormacji. Później zamek bywał pruski i francuski, by z końcem XIX wieku popadać w ruinę z braku zainteresowania i odpowiedniego dofinansowania. Dziś lepi się tutaj garnki i wdrapuje na wybudowaną w latach 1903-05 do celów obserwacyjnych wieżę. Akt godny wykonania, szczególnie w wydaniu dziecięcym, który to wyrażany jest szczerymi okrzykami zachwytu w stylu – tutaj jest fantastycznie! (Na własne oczy widziane: jedno dziecko z grupy dwóch wycofało swoje jędrne, ale małe nóżki, argumentując strachem przed duchami i lękiem wysokości – entuzjazm i zachwyt drugiego, dzielnie pokonującego i schody, i potwory figlarnej wyobraźni były tym większe i w okrzykach mających docierać aż na dół wyraźniejsze).
Najlepiej zachowany i użytkowany zamek Veste Wachsenburg jest doskonale widoczny z wież obydwu odwiedzonych przez nas zamków. Wzmianka o nim pochodzi już z roku 930-tego. Zmarł tutaj jego pierwszy właściciel opat Friedrich w roku 1098. Po nim nadeszły stulecia pełne konfliktów zbrojnych, okupacji niejednej, by w końcu XIX wieku powstało tutaj muzeum militarne z dość pokaźnym zbiorem. W latach II wojny światowej zwieziono z Waimaru zagrożone zbiory muzealne i teatralne i zatknięto białą flagę, mając nadzieję na dotrzymanie wojennych umów o nieagresji. Cóż, biała flaga na niewiele się zdała, Amerykanie ostrzeliwując zamek zdobyli go dla siebie, spotkali się tutaj jeszcze generałowie Patton i Eisnehower, by w roku 1945 zniknąć z muzealnym dobytkiem, który rozkradli doszczętnie przebywający tu w 1946 roku żołnierze Armii Czerwonej. A w roku 1966 powstał hotel dla rządzącej prominencji DDR-u.
Hotel jest do dziś, dla wszystkich, na dziedziniec można podobno wejść za opłatą dokonaną przez wrzucenie monety do automatycznie otwierającej się po tym geście bramki. Nie wiem, nie dotarliśmy do hotelowego luksusu. A może powinniśmy?
Inspiracja burzowo-nocna pozostała do dzisiaj, gdyż w nieregularnych odstępach odbywają się w sierpniu (jednak nie w maju:-)) pokazy pirotechniczne, które tamto uderzenie pioruna odgrywają i zamki znów rozognione zamieniają się w trzy pochodnie.
A swoją drogą - czy mieszkańcy przez tyle stuleci się nie odwiedzali, w sobie nie zakochiwali, siebie nienawidzili, znaków sobie nie dawali? Historia milczy, a mnie jakoś w zupełną sobie obcość trudno uwierzyć.