Rynek ratuszem czerwienieje, a na przeciwko w nonszalanckej pozie szczudlasty osiemnastolatek drwi z dawnych konwenasów i tryumfuje w mieście, które z jego usług w oburzeniu i zgrozie zrezygnowało. Tony dalekie od muzykalnej harmonii, niedokładności mniej skonkretyzowane, przydługie granie na mszach, w dodatku często improwizowane, przez co niezrozumiałe dla nienawykłego ucha, zaniedbania w pracy z licealnym chórem chłopięcym, którego członkowie żadnej dyscypliny mieli nie znać, a nade wszystko samowolne przedłużenie urlopu. W listopadzie 1705 roku przydzielony na cztery tygodnie, zakończony bez czyjejkolwiek zgody w styczniu! Skandal! I choć w zastępstwie pracował kuzyn (rodzinę ową nazywano wtedy „muzyczną mafią”, gdyż nie było chyba organów w Turyngii, a tym samym stanowiska muzyka, które zajmowałby ktoś o innym nazwisku) nic to nie pomogło. Pewnie i dziś żaden pracodawca takiej sytuacji by nie tolerował, tak więc z Jana Sebastiana Bacha jako z organisty w Nowym Kościele w Arnstadt zrezygnowano. To była pierwsza praca młodego kompozytora, który uliczkami zapyziałego i konserwatywnego miasteczka jako wychudzony młodzieniec codziennie przez cztery lata biegał. Zarabiał podobno zdumiewająco wiele, jak na owe czasy: 50 guldenów, plus 30 na wikt i opierunek. A dlaczego przedłużył urlop? Wybrał się do Lubecki (niektórzy twierdzą, że pieszo!), do najsłynniejszego w tamtych czasach organisty Diedricha Buxtehudena na nauki, z których skrzętnie i z powodzeniem korzystał, miał nawet nadzieję na przejęcie etatu tego wtedy 70-letniego muzyka, jednak nie zgodził się na jedyny do spełnienia warunek: miał poślubić najstarszą jego córkę, Annę Margretę, starszą od siebie o 10 lat. Młody muzyk odmówił, uczucie ani pożądanie się nie pojawiło, być może dlatego, że w Arnstadt czekała na niego jego kuzynka Maria Barbara, którą poślubił w 1707 roku, żyjąc zgodnie i w szczęściu, płodząc przy tym siedmioro dzieci. Niestety, gdy Bach 7 lipca 1720 roku wrócił z podróży służbowej do Karlsbadu, żonę swoją znalazł w...grobie, ale to już zupełnie inna historia.
Wracając do Arnstadtu – pomnik Bacha znajdujący się na rynku zaskakuje wszystkich. I dobrze, wydaje mi się, że to by się temu niekonwencjonalnemu człowiekowi jednak podobało, bardziej niż pucołowate portrety dostojnego pana. W jego oczach można dostrzec przekornie figlarny błysk, jakby nawet na nich się bisurmanił:-)
I choć Arnstadt już na zawsze będzie się w pierwszej kolejności ze słynnym Bachem kojarzył, ma to miasteczko parę innych do odkrycia skarbów. Przede wszystkim to podobno najstarsze miasto Turyngii. Pierwsza wzmianka o nim pochodzi z dokumentu z roku 704, gdzie mowa jest o Arnestati, dla władz DDR-u do 1990 roku tym samym najstarsze miasto tego socjalistycznego kraju.
Tutaj urodziła się, żyła i zmarła E.Marlitt (1825-1887), śpiewaczka tracąca słuch i oddająca się z ogromnym sukcesem pisarstwu. Jej powieści osiągały taki nakład, że uważa się ją za pierwszą bestsellerową autorkę świata, co przyniosło skromnej kobiecie taki majątek, że aż nie wypadało o tym mówić. Wybudowała sobie willę Marlitt, gdzie zamieszkała z ojcem, cierpiąc na zapalenie stawów spędziła ostatnie lata życia na wózku inwalidzkim.
W Arnstadt widoczna jest wieża, która jest pozostałością istniejącego tutaj kiedyś pałacu Neideck, o wysokości 65 m, która ma być najwyższą Turyngii. Tuż obok w muzeum w Nowym Pałacu cuda na kiju – naprawdę. Nowy Pałac powstał na zlecenie troskliwego księcia Gintera I Schwarzburga-Sondershausena jako przyszła wdowia siedziba jego małżonki Elżbiety Albertyny, z której za życia wspólnie korzystali, m.in. gromadząc zbiory sztuki. I dziś można je oglądać: barokowy gabinet porcelanowy, w którym ściany ozdobione od góry do dołu porcelaną z Miśni, Chin i Japonii, tapety z Brukseli i miniaturowy świat lalek, wyjątkowy i niepowtarzalny gabinet osobliwości – „Mon Plaisir”. Ponad 400 lalek zgromadzonych w stworzonych dla nich skrzyniach, przedstawiających życie na książęcym dworze, życie w mieście i życie na wsi, sceny najróżniejszego rodzaju, pozycje, wyrazy twarzy, stroje. Komiczność tej momentami przerażającej kolekcji jest z przeszywającym dreszczem wyraźnie odczuwalna. Nie stworzono tego do zabawy, ale do oglądania. Czy księżna przebywała z nim także i w nocy, przy świetle świec? Podkład muzyczny ze skrzypiącymi podłogami i trzaskiem łamiących się gałęzi dopełnia kuriozalną scenerię. Nieruchomo otwarte szeroko szklane oczy i zwiedzający, którzy z niedowierzaniem myślą o niewiarygodnych ludzkich gustach i smakach.
Z muzeum można przejść się spacerkiem uliczkami do rynku, gdzie wspomniany już kościół, w którym grywał na swoim pierwszym muzycznym stanowisku Bach, sam Bach i czerwony ratusz, jego dom w pobliżu, a tuż za nim kościół Najświętszej Marii Panny, czerniejący dwoma wieżami, kuszący dwoma splecionymi architektonicznie stylami romańskim i gotyckim, grobowiec rodu Schwarzburgów, potężny, dostojny i chłodny.
Pada deszcz. W pobliżu tego zbioru arnsztadzkich osobliwości lokal raczej włoski, gdzie można skryć się i coś zjeść. To coś zaskakuje nie tylko smakiem, ale wyglądem, a przede wszystkim podaniem. Niby prowincja, niby cicho-sza, a czujemy się, jakbyśmy trafili na bezcenne rarytasy – czy to historyczne, czy to kulturalne, czy gastronomiczne. Choć na tym na dziś nie koniec...