Linden Markt, Mittelmarkt albo Friedrichstädtischer Markt, Neuer Mark, Platz der Akademie, a jedna część nawet Schiller Markt – na przestrzeni stuleci zmieniał swoje nazwy, jak rozkapryszona panienka. Trochę rzymskiego Piazza del Popolo, trochę paryskiego Panteonu, a nawet angielskiego Old Royal Naval College z Greenwich w jednym, a jednak żadnej chimeryczności w nim nie ma – Gandarmenmarkt ma sławę najpiękniejszego placu w Berlinie i ani cienia z niepotrzebnej egzaltacji.
W 1688 roku berliński dwór zdecydował o założeniu kolejnego miasta, które nazwano Friedrichstadt, a które szczególnie umiłowali sobie uchodźcy z Francji, hugenoci. Na jego głównym placu wybudowano dwie świątynie, które nadają mu niepowtarzalnego charakteru do dziś. Kościoły nazywane potocznie katedrami z owymi nie mając nic wspólnego. Nazwa wzięła się z francuskiego dôme, co oznacza kopuła, a do tej właśnie potoczności przyczyniły się bliźniaczo do siebie podobne wieże, które nad placem dominują.
Najpierw powstał w 1705 roku Kościół Francuski, trzy lata później Niemiecki, który swoje mury oparł na starym cmentarzu szwajcarskich luteranów, obydwa najpierw bez charakterystycznych kopół, które były fantazją Fryderyka II. Ciekawe dlaczego przyszedł mu ten pomysł do głowy i czy przy okazji wyobrażał sobie plac tak, jak dziś wygląda: majestatycznie i dostojnie tkwią kolumny i figury na obydwóch budynkach, a trzepot skrzydeł gołębi wzbudza tęsknotę za byciem tutaj samemu. Być może o czwartej rano byłoby to możliwe, w ciągu każdego dnia i wieczorami plac tętni życiem i pulsuje kulturą. W Kościele Niemieckim można prześledzić losy niemieckiej demokracji, a na ostatnich dwóch piętrach odkryć wystawy czasowe (wstęp bezpłatny), we Francuskim odbywają się koncerty muzyki poważnej i swoje podwoje otwiera Muzeum Hugenotów. Pomiędzy nimi w ciasnym kręgu pożądanej bliskości znajduje się Dom Koncertowy, dziecko zakochanego w sztuce francuskiej wspomnianego już Fryderyka II, który awersję do własnego języka wyrażał w następujący sposób: „żadna niemiecka krowa nie będzie wyła po pruskich teatrach i operach”. Basta! Dopiero po jego śmierci odważono się wystawiać tutaj w języku narodowym, ale gdy budynek spłonął parę lat później w 1817 roku, odbudowano go na nowo i używano głównie jako teatru z nielicznymi wyjątkami oper czy koncertów. Dziś jest miejscem muzycznym dla wszystkich, a jego schody służą do wypoczynku i chłonięcia atmosfery placu trochę z perspektywy Schillera, który jednak dumnie nad nim dominuje. W tym miejscu jest o czym myśleć:
* w wigilię zjednoczenia Niemiec, 2 października 1990 roku, odbył się tutaj ostatni akt państwowa rządu DDR w takt dziewiątej symfonii Beethovena;
* w 1946 roku na zbombardowanym placu zabrzmiały donośne głosy sowieckiego chóru żołnierskiego Aleksandowa;
* tutaj nazistowaska propaganda wyżywała się na dzieciach i młodzieży, organizując im uroczyste włączenie w poczet Hitlerjugend;
* rewolucja Marcowa 1848 wylewała się na tym placu demonstracjami, właśnie wtedy Sejm Związkowy uznał barwy czarno-czerwono-złote za narodowe, co niejako można uznać za narodzenie się niemieckiej flagi;
* a Rewolucja Ziemniaczana z 1847 roku (uznawana za przedsiółek tej Marcowej) tutaj gryzła pazernych sprzedawców podwyższających ceny.
Można oczywiście nie myśleć, tylko spacerując zajrzeć to tu, to tam. Np. w hotelu Hilton zasiąść przy stoliku przy oknie i delektować się jedną ze ścian Niemieckiej Katedry pełnej dramatycznych postaci zaklętych w kamień. Strawy są różnorodne i smaczne, serwuje się wszelkie napoje, także alkoholowe, w cenie brunchu, tylko że nikt nie pyta czy zapłacone, a kelnerzy nie grają roli kasjerów. Trudno powiedzieć czy brak zainteresowania stroną finansową należy do dobrego hotelowego tonu. Przy pięknie wydobywanych dźwiękach pianina opuszcza się obszerną salę w asyście kurtuazyjnych uprzejmości, aczkoliwek bez przyziemnego wyciągnięcia portfela.
Tylko proszę nie interpretować w żaden sposób tej uwagi!
Niedaleko hotelu znajduje się smaczny i czekoladowy sklep, pełny kakaowych wyrobów cieknących strużką przepysznej masy, aż lśniącej swoją wyjątkowością. Brama Brandenburska, wieża telewizyjna, czy berliński niedźwiadek – czekoladowe szaleństwo nie ma tutaj granic. Obsługa w białych rękawiczkach nałoży wszystkiego, czego dusza zapragnie, nie zapominając przy tym poprosić o zapłatę. Kalorie można zbić, krążąc wokół placu i przyglądając się nieustannie płynącemu strugami gości życiu. Mydlane bańki, grajkowie, kolejki za biletami i puste butelki po trunkach, dostoje kamienice i luksusowe mieszkania, których ceny za metraż są niebotyczne.
A jeśli się ma tej płaskości i kwadratowości dosyć, można się udać w kierunku Placu Pocztamskiego i odetchnąć stylem i atmosferą amerykańską z wieku XX, która objawia się już z daleka trzema wieżowcami, z których ten środkowy noszący nazwę Kollhoff-Tower (od nazwiska architekta) dysponuje w swoim wnętrzu najszybszą windą osobową Europy, która przewozi pasażerów z zawrotną szybkością 8,65 metrów na sekundę. Czyli z wjazdu na górę pozostanie tylko wyobrażone sobie wrażenie:-) Poza komicznym uczuciem w nogach po 20 sekundach i zdziwieniem, że to już, jest się nagle na wysokości, o której nasi dalecy przodkowie nawet nie śnili. O takich widokach, jak stamtąd, również nie.
Berlin na dłoni.