Wybieramy się do Zakazanego Miasta pomimo ostrzeżeń recepcjonisty. Podobno w mieście są tłumy chińskich turystów z powodu święta Smoczych Łodzi. Idziemy pomimo to i już po wyjściu ze stacji metra na plac Niebiańskiego Spokoju robimy w tył zwrot. Kolejka zawrotna, a nam i tak w duszy szeptało, żeby pójść tam, dokąd nie wiodą pierwsze turystów kroki.
Odwiedzamy prestiż i symbol braterskiej przyjaźni Mao Tsetunga, dla większości Chińczyków owianą tajemnicą fabrykę zbrojeniową 798 (nazwy wszelkich obiektów militarnych w Chinach Ludowych rozpoczynały się cyfrą 7). Prestiż leżał w reprezentacyjnej, ale i odstraszającej funkcji Chińskiej Armii, a przyjaźń we współpracy z Wielkim Bratem, który jednak zdecydował się nie realizować zbrojeniowego projektu w zamian polecając DDR. Chodziło przede wszystkim o elektroniczne wyposażenie, w którym specjalizowała się wschodnioniemiecka republika.
W kwietniu 1954 roku ruszyła budowa kompleksu w Dashanzi, które oferowało ogromny, bo 640 000 m² teren, na którym powstała sama fabryka i budynki dla pracowników. Projekt nr 157 przeszedł do historii jako największy między Chinami a DDR. Niemieccy architekci oparli się o styl Bauhaus, funkcjonalny i dość surowy, o co przez cały czas trwania prac kłócili się z nadzorcami radzieckimi, którzy najchętniej widzieliby fabrykę jako obiekt w wydaniu socjalistycznego klasycyzmu. Ponad 100 wschodnioniemieckich ekspertów brało w projekcie udział, a ponad 22 ichnich fabryk dostarczało potrzebnego materiału. Wszystkie okna zakładu skierowane zostały na północ, gdyż z tej strony wpadające do hal światło dawało najmniej cienia, pierwotnie znany był pod numerem 718 i rozsławiony wśród chińskiego społeczeństwa jako zakład produkujący urządzenia gospodarstwa domowego (cieszące się notabene ogromną popularnością). Gdy w 1976 roku umarł Mao, a wraz z nim cała reprezentowana przez niego epoka, nastały zmiany i Chiny zaczęły otwierać się na świat. Elektryczne urządzenia z Japonii i Niemiec zalały wewnętrzny rynek, a zakład noszący wtedy nazwę 798 zaczął podupadać. Aż odkryli go artyści.
Ogromne hale, industrialne stalowe konstrukcje, torowiska, betonowe budynki mieszkalne dla pracowników, a między tym drogi i dróżki, zakamarki i kominy. Cały opustoszały pofabryczny teren stał się idealnym miejscem dla potrzebujących i przestrzeni i inspiracji chińskich czy tajwańskich twórców. Powstało tutaj ponad 100 galerii i pracowni artystycznych, a chiński rząd przymykał od czasu do czasu oko na artystyczną swobodę wypowiedzi. Podobno w międzyczasie wielu artystów wyprowadziło się ze względu na rosnące czynsze i komercjalizację terenu. Podobno są jednak i tacy, którzy właśnie dlatego wciąż tutaj tkwią, by dotrzeć ze swoim przekazem do jak największej masy ludzi.
Miejsce jest niesamowite. Faktycznie pełne odwiedzających, ale jednocześnie w wielu galeriach byliśmy zupełnie sami. Chętnie wykorzystywane jako fotograficzne kulisy do zdjęć, często ślubnych, ale i najróżniejszych sesji plenerowych. Sztuka wyziera z każdej strony, ale i masę tutaj desingu, szpanerskich lokali gastronomicznych czy otwartych atelier. Trzy ogromne dinozaury w klatkach witają na wstępie, zobaczyliśmy świetną wystawę o Davidzie Bowie, zapłaciliśmy symboliczny wstęp do białego sklepu w zamian otrzymując napój droższy od tych biletów, odwiedziliśmy tonącą w zieleni kawiarnię, stary pociąg przystosowany do odprawiania konferencji, poobserwowaliśmy wspomniane już sesje fotograficzne i snuliśmy się pomiędzy tym artystycznym szaleństwem trochę nie wierząc, że jesteśmy w socjalistycznych Chinach. Mundurek Mao nie miał głowy, w galerii braci Gao siedmiu Mao strzelało do rozkładającego ręce Chrystusa, a tuż obok despoci XX wieku spotkali się w artystycznym kolażu. Przechodziły nas ciarki, gdy widzieliśmy ilu młodych Chińczyków tutaj przyjeżdża, w miejsce, które kiedyś produkując broń teraz wyraża zaklętą w ludzką duszę potrzebę wolności. Oczywiście ręka partii trzyma nad tym wszystkim swoją pieczę, pierwsze wrażenie nieograniczonych możliwości jest złudne, ale i tak to ogromny kontrast do Pekinu obwarowanego kamerami i równie młodymi ludźmi, którzy w liczbie pięciu czy sześciu stoją w stolicy na strażniczych stanowiskach pilnując i porządku, i politycznej poprawności.
Późnym popołudniem przyjemnie zmęczeni i pełni wrażeń jedziemy do wybranego lokalu w biznesowej dzielnicy, żeby coś zjeść. Na miejscu orientujemy się, że mamy dwie możliwości – albo jemy, albo jedziemy do Red Theatre na pokaz sztuki kung fu. Pekin to ogromne dystanse, często złudnie wyglądające na mapie na bliskie. Przeliczyliśmy się z czasem. Kelnerka nie mówi wprawdzie w żadnym poza chińskim języku, ale rozumie problem i pogania kucharzy oferując jedzenie na wynos. Zamawia też taksówkę przez jakąś chińską aplikację pokazując kilometry i cenę za usługę. Pakuje wszystko do ekologicznej torebki, bierze nas niemalże za rękę i schodzi do czekającej już taksówki. Komfortowo i tanio dojechaliśmy do celu, pyszne jedzonko konsumując na płotku wciąż dziękując za życzenia smacznego w najróżniejszych językach. Pod teatr zjeżdżały autokary z turystami. Zadowoleni weszliśmy i my, by obejrzeć rzewną historię mistrza kung fu, przekazującego władzę w ręce chłopca, który oddany przez matkę do klasztoru prześcignął w kunszcie sztuki walki swojego nauczyciela. Wszystko okraszone pokazami zapierającymi dech w piersiach, spektakl nie tylko się oglądało, ale i czuło – w odpowiednich momentach rozpylano kwiatowe zapachy, co niejednemu romantykowi wyciskało łezkę z oka.