Dzień dobry Hanoi.
Gdy około piątej rano lądujemy w stolicy Wietnamu marzymy tylko o łóżku.
Rozglądamy się za wczoraj wieczorem zamówioną hotelową taksówką. Część towarzystwa czeka na autobus o siódmej, który dowiezie ich do centrum, my chcemy jak najszybciej dotrzeć do hotelu.
Mężczyzna ubrany w garnitur z plikiem papierów w ręce jest wymarzonym kandydatem na spełnienie naszych marzeń. Gdy pytamy czy zawiezie nas do hotelu, jego pytanie zwrotne „którego” wcale nas nie zaniepokoiło. Oczywiście nie ma problemu, hotel jest na jego liście, ustalona cena w porządku, więc jedziemy w ogóle nie myśląc o tym, że pokój hotelowy jest zarezerwowany owszem, ale od 13-tej.
Przy bramce wjazdowej na autostradę nastąpił zgrzyt. Kierowca ostro mówi „money, money ”, na co męska część reaguje automatycznym ruchem ręki do kieszeni od spodni, żeńska równie automatycznym zatrzymaniem gestu i protestem, że cela była ustalona. Kierowca nie miał zbyt wiele pola do manewru, podjechał do kasy i sam zapłacił licząc być może na sprzeczkę u celu podróży.
Tymczasem wjechaliśmy na wyłaniającą się z mroków nocy autostradę lekko spowitą ni to mgłą, ni to wielkomiejskim smogiem. Naszym oczom ukazał się niepomierny i fascynujący widok. Nie tylko jeden za drugim, ale przede wszystkim obok siebie zmierzały do miasta wszelkiej maści motory, motorki i mopedy objuczone towarami albo przywiązanymi linami, albo w ułożonych jedna na drugiej skrzynkach. Wieziono wszystko – od kwiatów i ziół przez owoce i warzywa po płaty mięsa. Wyobrażenie, że którykolwiek z tych pojazdów mógłby się bez upadku zatrzymać przekraczało nasze pojęcia. W tumanach kurzu, oparach benzynowych spalin zdążali na targ i do niezliczonych lokali w Hanoi. Otrzepane zapewne, w najlepszym wypadku obmyte wykorzystywane były później przez cały dzień do przygotowywania posiłków, którymi na swoich niezliczonych blogach zachwycają się zagorzali wielbiciele kuchni azjatyckiej.
Gdy docieramy do hotelu zamknięty jest na cztery spusty, a gdy taksówka zatrzymuje się pod schodami okna rozświetlają się włączonymi pośpiesznie lampami, a drzwi otwiera zaspany lokaj w służbowym stroju. Recepcjonista uśmiecha się serdecznie, wita w swoim kraju i prosi o paszporty. Włącza komputer, coś tam pisze i przepraszającą tłumaczy, że pokój oczywiście jeszcze nie gotowy. Ma dla nas jednak propozycję. Możemy odpocząć w spa, gdzie znajdują się trzy kanapy relaksacyjne i prysznic, jeśli chcielibyśmy się odświeżyć. Korzystamy z propozycji i w niezmiernie miłych, odprężających okolicznościach myjemy, a potem rozciągamy na brązowych łóżkach i szybko zasypiamy. Tuż przed dziesiątą ten sam recepcjonista puka i prosi o opuszczenie pomieszczenia, gdyż za chwilę spa będzie otwarte dla hotelowych gości. Dla nas tym samym jeszcze nie?
W pięknym holu proszeni jesteśmy o chwilę cierpliwości. Po niej, owej chwili, podchodzi do nas kobieta, która uprzejmie przeprasza, ale nie w tym hotelu mamy rezerwację. Zaszła pomyłka, nasz hotel jest trochę dalej. Bardzo nas przepraszają za kłopot, a my bardzo dziękujemy za gościnę. Nie wiem, czy nie zauważyli o świcie pomyłki, czy zwyczajnie nie chcieli nas wysyłać na pastwę długiego poranka. Po minucie docieramy do naszego hotelu, dostajemy kokosy do picia i kandyzowane owoce do jedzenia oraz zapewnienie, że pokój będzie za pięć minut gotowy. Był. Piękny apartament z takim łóżkiem, że nie mogliśmy sobie odmówić.
Dobranoc Hanoi.
P.S. Taksówkarz udawał, że przysłał go hotel;)