Durbuy jest urzekające. Zaczarowało mnie. Zachwyciło. Reklamowane jako najmniejsze miasto świata – prawa miejskie od 1331 roku i dziś około 400 mieszkańców – latem podobno oblegane jest przez turystów. Dzisiaj nie ma tutaj prawie nikogo. A w małym kościółku pobrzmiewa muzyka Kate Bush.
Najpierw wspinamy się na okoliczne wzgórza, z których rozciąga się zachwycający widok na miasteczko. Śliczne, kamienne, wyraźnie średniowieczne, z chateau i wstęgą rzeki Ourthe. Zamek najlepiej widać z parku des Topiaires, gdzie z krzewów uformowane są najróżniejsze figury. Spacer po nim jest balsamem dla serca i radością dla oczu. Spacer po ulicach miasteczka jest rozkoszą i rozbudzeniem jakiejś atawistycznej tęsknoty. Jakby za chwilę zza rogu po bruku miał przejechać wóz konny z królem Janem Ślepym (notabene w latach 1310-1335 tytularny król Polski, który nadał temu miejscu prawa miejskie). Jakby przekupka za chwilę miała wypaść z krzykiem na uliczkę. Jakby czas zatrzymał się w miejscu i kręci wokół własnej osi wytwarzając strefę i ciszy i spokoju.
Durbuy zdecydowanie zwycięża rywalizację z samym Spa – miasteczkiem legendą, które przyjmowało w swoje mineralne wody i wciąż przyjmuje sławnych tego świata. Miasteczkiem, którego nazwa własna stała się synonimem relaksu i odprężenia. W którym ma znajdować się najstarsze kasyno świata. Owszem jest ładne, ale jakieś takie o/ bądź zapuszczone, niespójne, pokiereszowane brzydkim betonem i przecięte samochodowym ulicznym ruchem. Jedziemy kolejką na wzgórze Colline d’Anette et Lubin, gdzie od 2006 w hotelu Radisson Blu można skorzystać z term i skąd rozciąga się widok na miasto. Nie tak piękny jak w Durbuy, ale wart zobaczenia. Kolejka jest zautomatyzowana, więc można jeździć w górę i dół (bez wysiadania) bez ograniczeń. My korzystamy podwójnie, a później snujemy się po miasteczku, zaglądamy do teatru, w którym trwają przygotowania do jakiejś imprezy i wyjeżdżamy tęskniąc od razu za Durbuy.