Dolina wróżek nad strumieniem Chevral. Wiele obiecująca nazwa. Przyznaję jednak, że być może pod wpływem czerwonej czapeczki i muchomorów dla mnie była doliną chochlików i skrzatów. Ciągle je widziałam umykające kątem oka. Szybcy wprawdzie jak błyskawica, ale na tyle powolni, żeby zostawić za sobą smugę niepewności i niedowierzania. Nadgryzione grzybów kapelusze, trzaskające gałązki, unoszący się w odprężeniu mech i szelest poszycia liści. Zakamarki i krople rosy w razie pragnienia.
Wyruszyliśmy na wędrówkę doliną wróżek ciekawi ardeńskich lasów. Spod browaru, który jakby przytulił się do jednego z nich, mijając tajemniczy dom z kolorową karuzelą na tarasie i pana, który myśliwskim rogiem przywoływał swoje dwa psy od razu poczuliśmy się jak u siebie, gdy tylko dotarliśmy do strumienia Chevral. Bobry, które budują tutaj to i owo oraz drzewa moczące się jakby były na basenie. Przechodząc przez kładkę wspinamy się lekko w górę i docieramy do tajemniczo ciemnego lasu. Droga jak tunel prowadzi wprost do ogromnych kałuży, a później do grzybów pod wszelkimi postaciami. Grube korzenie ścielą się pod wędrowca stopami dywanem surowości i obłej kanciastości. Gdy kończy się las, rozpościera się przed nami na krótko widok na Achouffe, a słońce zalewa nas swoimi promieniami. Miły gest czułości. Przed nami następna ściana lasu, tym razem smukłe i strzeliste świerki wyglądają, jakby były posadzone w rządek i temu posadzeniu grzecznie i strzeliście się podporządkowały. Bajeczna feeria zieloności mchu, spektakl cienia i światła oraz stromość ścieżki znów opierającej się głównie na kamieniach i korzeniach. Droga wiedzie prosto do strumienia Martin Moulin i zamienia się chwilami w nabrzeże, które trzeba jakoś, a szczególnie z pomysłem, przemierzyć. Po paru dniach deszczów momentami nie jest to łatwo, ale doskonale pobudzająco i bawiąco.
Gdy docieramy do kawałku muru, po którym trzeba przejść, by dostać się na ścieżkę po drugiej stronie strumyka, po prawej stronie dostrzegamy ledwie widoczny czy to grób, czy pomnik. Na tablicy widnieje napis: Philippe Coppieters de Gibson, 29.7.1963 i po łacinie „ici est decede”. Tutaj zapadła decyzja? Łatwo domyślić się jaka. Dlaczego? Philippe miał 62 lata, gdy najwyraźniej w tym miejscu przed 56 latami odebrał sobie życie. W necie można kupić jego nekrolog, innych informacji nie ma.
Docieramy znów do domu z karuzelą na tarasie. Idziemy do sklepu firmowego browaru d’Achouffe. Sklep jak sklep, tuż za nim znajduje się lokal konsumpcyjny kiedyś zwany mordownią, tutaj tawerną. Jest taras ze stolikami i jest problem. Przygarbiony i nie wyglądający na szczęśliwego mężczyzna za ladą informuje lakonicznie, że z psami do środka wchodzić nie wolno, a na tarasie nie obsługują, sami też nie możemy trunków wynieść. I tyle. Zapadł się w to swoje przygarbienie jak w matnię. Trudno. Jedziemy do pobliskiej wioski Wibrin, gdzie niezwykle zachęcająco wyglądające bistro-creperie „Charme de Wibrin” wita wprawdzie tablicą zakazu psów, w środku jednak przy wszystkich zajętych stolikach siedzą również czworonogi. Co ciekawe – wszyscy kolejni goście mają ze sobą psa. Kelner jest niezwykle sympatyczny, ubikacja warta odwiedzenia, a serwowane naleśniki – niebo w gębie.