Eksploracja fabryk, opuszczonych domów sanatoryjnych, starych internatów czy kasyn, koszarów czy ośrodków rekreacyjnych to jedno. Wejście do prywatnego domu to drugie. I właśnie to drugie bywa marzeniem każdego początkującego miłośnika urbexu. Marzeniem często niespełnionym, gdyż prawdziwy eksplorator nie włamie się do środka. Ktoś musi to zrobić przed nim.
Podwójna moralność? Może tak, może nie. Włamywanie się, niszczenie zastanego, zabieranie czegoś więcej niż zrobionego przez siebie zdjęcia, to wbrew niepisanemu kodeksowi urbexu. Podobno (według już sformułowanej definicji) najpierw pojawiają się tubylcy, którzy dokonują aktów wandalizmu bądź nanoszą graffiti. Po nich przybywają najczęściej fotografowie zafascynowani wyjątkowymi motywami przemijania. A gdzie jak nie w prywatnym domu najlepiej to widać?
Zacznę od końca. Gdy już stamtąd wyszliśmy odetchnęłam z ulgą. Pomimo niezwykłości tego miejsca miałam wrażenie, że wchodzę buciorami w czyjeś życia. Ba, wciąż oglądałam się za siebie przekonana, że jego mieszkańcy zaraz wrócą i oburzą się zadając mi pytanie, co ja tutaj robię. Czułam się nieswojo przyglądając osobistym rzeczom. Kuchennym sprzętom, książkom, sypialni i ubraniom w szafach, kosmetykom w łazience i miejscu uprawiania bardzo zacnego zawodu. Pianino w pokoju z zasłonami wywołało moją czułość, a niektóre tytuły książek sprawiły, że poczułam z ich czytelnikami ogromną więź. Może przywołało ich to na chwilę? Może przeciągi nie były przeciągami, a skrzypienia nie działy się same? Może to nieodparte uczucie, że nie jesteśmy tam sami było prawdziwe? Kiedyś drzwi były zamknięte, a żeby wejść do środka trzeba było albo zadzwonić do drzwi i liczyć na gościnne przyjęcie, alby być zaproszonym na konkretny dzień i godzinę. Jak u Ciebie. Umiesz sobie wyobrazić, że to miejsce, które jest Twoim domem, mogłoby być odwiedzane przez każdego komu przyjdzie na to ochota? Nie? Tak naprawdę nie masz na to wpływu. Bo gdy Cię już nie będzie wszystko może się zdarzyć się.
Skąd wziął się taki tytuł? Bo ta willa od wielu lat przyjmuje u siebie każdego. Otwarta na oścież, odarta ze wstydu, rozbebeszona, pokiereszowana i niewybredna. Za dobre zdjęcie, za chwilę uwagi, łaknąca lepszego jutra, szargająca dniem dzisiejszym. Wypłowiała i postarzała, ale wciąż trzymająca fason dobrobytem z wczoraj. Należała do lekarskiej pary Klaus i Claire Kraft. Klaus był podobnie jego jego tata Karl urologiem i oprócz prywatnej przychodni w domu był zatrudniony w szpitali Liborius w Bad Wildungen. Parą małżeńską zostali w 1942 roku i urodziło się im pięcioro dzieci: Jost, Veit, Klaus, Frank-Thomas i Cornelia.
Veit również został urologiem i podobnie jak tata i mama pracował w tutejszym szpitalu i miał prywatną przychodnię, ale przy innej ulicy.
Jost podobno studiował we Francji. O Corneli krążą w internecie fałszywe informacje, jakoby miała w tym domu popełnić samobójstwo. Tak naprawdę mieszka w Aachen. O pozostałym potomstwie informacji nie ma.
Po śmierci Klausa 6 października 1988 roku willa została opuszczona. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Być może dzieci zrezygnowały ze spadku, gdyż według znalezionych dokumentów małżeństwo Kraft żyło wprawdzie w dobrobycie, ale ponad stan i pozostawiło po sobie długi. Faktem jest, że miasto Bad Wildungen próbuje wyegzekwować poprawę sytuacji, gdyż zarośnięta i niszczejąca willa w centrum miasta psuje jego oblicze. Grożą nawet wywłaszczeniem. Zanim jednak do tego dojdzie potrzeba przejść drogę prawną, która jest jedną z najdłuższych w niemieckim prawie. I tak „Dom Anny L.”, jak nazwano ten obiekt od dziesiątek już lat oddaje się ciekawskim do woli.