Jakby ktoś wyrwał mu z ogromną przemocą dach. Jakby napadnięto go z góry, wybebeszono i tą samą drogą usunięto się z pola widzenia. Z oddali prezentuje się ładnie, natomiast z każdym krokiem zaczyna rozpaczać serce. Skalp współczesności.
Mieszkano w Schwepnitz od dawna, pierwsze wzmianki o dworze pochodzą z XIV wieku.W XVI wieku rodzina von Dohna wybudowała tutaj pałac, który w 1848 roku spłonął w wyniku uderzenia pioruna. Wtedy jego właściciel Ernst Heinrich Feurich wybudował nowy w stylu tudorskim, który oskalpowany wita nas dzisiaj. Ostatni właściciel, Arndt von Wolffersdorf nabył go w 1900 roku, by jesienią 1945 roku uciekać stąd z żoną, po brutalnym wywłaszczeniu. Do 1977 roku wykorzystywano go jako szkołę, potem był internatem dla uczniów zawodówki. W 1996 roku stracił w wyniku pożaru dach i taki obolały czeka na polepszenie swojego losu. W 2014 roku na chwilę odzyskał nadzieję, gdyż zakupił go inwestor planujący urządzić w nim pensjonat, kawiarnię i miejsce kulturalnych spotkań. Niestety sprzedający niespodziewanie zmarł, a jego spadkobiercy zakwestionowali umowę i ją wstrzymali grożąc karą w wysokości ćwierci miliona euro. Sprawę wciąż wyjaśnia sąd, a on stracił nadzieję. Nie ma się co dziwić. Na piętrze hula wiatr, ptaki załatwiają do środka najróżniejsze swoje interesy, a park zdziczał nie do poznania.
Jedziemy do Königsbrück, żeby przynieść pocieszające wiadomości innemu obiektowi, który spotkał podobny los. Fabryka porcelany stoi na skraju miasteczka, w pobliżu już nieistniejącej stacji kolejowej. Zdziczały teren, najpierw otoczony płotem, a później go pozbawiony, z na oścież otwartą bramą wjazdową i gruzem rozrzuconym po całej posesji. Gdy wchodzimy do środka naszym oczom ukazuje się wnętrze, w którym człowiek posługiwał się swoją kreatywnością i potrzebą tworzenia. Wszystko, co jest w środku, służyło temu, by nadać kształt napojom, a jedzeniu odpowiednią oprawę. I by upiększyć kwiatem dom. Odnajdujemy formy, piece i stoły, naklejki z nazwą towaru oraz ceną i gips w małych workach. Najpierw powstała w 1912 roku fabryka wytwarzająca towar z gliny o nazwie Tonwarenfabrik Heinrich & Klemm. Później zmieniali się właściciele, jak i produkcja – ceramika w formie serwisów kawowych, doniczek, misek czy dzbanów. Po wojnie właścicielem został Alfred Dietze, któremu socjalizm w 1970 roku przemówił do rozsądku i oddał zakład w ręce ludu. Mała fabryka została jedną z czterech filii kombinatu VEB Lausitzer Keramik Kemenz. W 1990 roku wygasł ogień w piecach, a pracownicy otrzepali swoje zapylone ręce. Ktoś na pewno zamknął drzwi, jeszcze troszcząc się o pozostawiony towar. Przez następnych 30 lat zaglądało tutaj wielu, tych ciekawskich i tych, którzy lubią niszczyć i kraść. Stan i tak, jak na tyle lat, jest niezły. Poza dziurawymi sufitami, stojącymi na połowie deski formami czy trzeszczącymi podłogami jest niezmiernie fotogenicznie. Opuszczamy jednak szybko fabrykę, gdyż grupa dorosłych ludzi rozpoczyna walkę na małe plastikowe kuleczki świszczące nam na wysokości twarzy.
Od tego momentu oddajemy się naturze. Dzisiaj jest wyjątkowo jak na kwiecień tego roku ciepły dzień. Bez kurtek, bez szalików, ba, nawet rękawiczek, z prowiantem w plecakach udajemy się najpierw na wzgórze Scheibischer Berg, na którym w 1925 roku postawiono pomnik ofiarom I wojny światowej nawołujący do pokoju i ukazujący grozę międzyludzkich konfliktów. Na jak niewiele się to zdało!
Stamtąd już rzut beretem do malowniczego wiaduktu w dolinie rzeki Pulsnitz. Najpierw prezentuje się nam widok od góry, pozbawiony szyn łagodnie skręcający przebieg pociągowej trasy. Kusi niezmiernie, by przejść cały, jednak rozsądek zwycięża i poza paroma krokami decydujemy się zejść w dół. Żelazne filary na betonowych klocach prezentują się jak łapy monstrum, które od 1899 roku wspiera się o ziemię. Jeździły po wiadukcie pociągi osobowe i wojskowe, ocierając się niemalże o tragiczne w wyrazie pomniki po koszmarze pierwszej wojny. Wojska przemieszczały się na tej trasie regularnie w latach 1939-1992, a ostatni pociąg przejechał w 1998 roku. Kolej niemiecka sprzedała obiekt w 2004 roku spółce, nigdy nie zdradzając ceny, a spółka od razu rozmontowała tory, druty i maszty, w dodatku nie mając na to oficjalnego zezwolenia. Podobno spieszono się tak, żeby złom nie padł ofiarą kradzieży. Podobno spółka zarobiła na tym interesie 1,3 miliony euro.
My urządzamy sobie pod wiaduktem posiłkową przerwę, podgryzając do kanapek krwawnik i podagrycznik żywiąc nadzieję, że wiadukt nie jest skazany na rdzewną śmierć.
Stamtąd pomiędzy rzeką Pulsnitz a jej odnogą wędrujemy długą trasą, która otula nas aurą wiosennej bajki. Nie ma nic piękniejszego, jak zanurzyć się w koronkowej zieleni, słuchać ptasiego koncertu z kulisami plusku energicznie płynącego strumienia, skakać po głazach i powalonych pniach drzew, skubać młode listki pełnych witamin roślin. Odkrywać niesamowite kształty za każdym zakrętem, wdychać przepełnione leśnym aromatem powietrze i czuć się gościem, któremu suto zastawiono stół. Po kilkunastu kilometrach docieramy do opuszczonego kamieniołomu niedaleko Gräfenhain. Dwa ogromne dźwigi stoją po dwóch stronach kamiennych brzegów wciąż wpięte w ziemię, ustabilizowane, gotowe do dźwigania tonowych ciężarów. Kamieniołom wypełniony jest burą wodą, na jego wysokich brzegach walają się wydarte ziemi głazy, których ktoś nie odebrał. W ogóle cała ta okolica sprawia robotniczo-górnicze wrażenie. A kamienie i właśnie ogromne głazy rozsypane są wszędzie, czy to w lesie, czy na polach. Jakby ktoś bawił się, rzucał nimi i zbierał na przemian, układał może puzzle, by znudzić się w końcu i pójść w inną świata stronę.
Zaplanowane mieliśmy jeszcze cztery pałace i opuszczone radzieckie koszary, z których można udać się na szlak bobra. Gdy dotarliśmy do samochodu był już jednak wieczór, więc zamówiliśmy telefonicznie w oddalonym o 20 kilometrów Ortrand pizze. Na małym ryneczku pod fontanną skonsumowaliśmy dania przyglądając się zachodzącemu słońcu. I takie życie mogłoby by być codziennie moim udziałem.