Ciekawe czy ładna Sabine wypływała na jezioro też w te wieczory, kiedy padał deszcz?
Dolina strumienia Binenbach to kilometrowy raj. Wijący się wstążką pośród lekkich wzniesień, tajemniczy, w deszczu mistyczny. Jesteśmy lekko zaskoczeni widokami niemalże jak z podgórza. Jednak przez dłuższą chwilę nie wysiadamy z samochodu, gdyż zaczęło padać. Przez cały poranek i drogę tutaj było wprawdzie dużo chmur, ale ani kropli deszczu. Czekamy z nadzieją na dłuższe przejaśnienie, które rzeczywiście za sporą chwilę nastąpiło. Wyruszamy na króciutki szlak zachwycając się z każdym krokiem coraz bardziej. Już się nie dziwimy, że okolica zwana jest Rupińską Szwajcarią. Malownicze pagórki, wijący się strumień i czyste powietrze – skojarzenie jak najbardziej trafne. W końcu docieramy do Kalksee, gdzie deszcze zatrzymuje nas na długą chwilę. Gdybyśmy byli w tym momencie w domu, nikt nie zmusiłby nas do wyjścia. Będąc jednak tutaj dostrzegamy i doceniamy piękno zmoczonego świata. Patrząc na miarowo uderzające o taflę jeziora krople wody, niemalże medytujemy, wrastamy niewidzialnymi korzeniami w podłoże, jednoczymy się ze światem, stajemy jego milczącą częścią, poddając nicnierobieniu. Paradoksalnie – nie dzieje się nic, ale bez tego nie było wzrostu, rozkwitu, plonu.
I w tym momencie rodzi się pytanie, czy Sabine też w takiej chwili tutaj była? Mieszkała po drugiej stronie w osadzie założonej w 1753 roku na mocy kontraktu między Państwem Pruskim a leśnikiem Ernestem Ludwikiem Cusig. Ten ostatni dostał 397 mórg ziemi na własność, w zamian za co zobowiązał się do przyjęcia ośmiu cudzoziemskich rodzin. Ci z kolei dostali dom i po dwie morgi ziemi i przez kolejnych sześć lat zwolnieni byli z danin. Wszyscy mieli dostęp do pieca, w którym wypalano łąkową kredę. Nazwa kolonii wzięła się od imienia żony leśnika Sabine, która zmarła młodo czyniąc go wdowcem, a małą córeczkę półsierotą. Ona właśnie, też nosząca imię Sabine, lubiła po wykonanej w zagrodzie ojca pracy, przypływać tutaj łódką. Śpiewała przy tym piosenkę, którą nauczyła ją mama. Pewnego dnia zawtórował jej na flecie młodzieniec. Przyszły król Prus, książę Fryderyk, mieszkający w pobliskim Rheinsbergu, nie został jako taki przez nią rozpoznany. Pierwszego wieczora przywołał ją (ciekawe czy do porządku) ojciec z drugiego brzegu wołając po imieniu, które echo powtarzało jako „Bine, bine”. Para spotykała się na muzykowanie co wieczór, a młodzieniec opowiadał dziewczynie o trudnych stosunkach z królem (przyszły władca miał despotycznego i bezwzględnego ojca, który za próbę ucieczki ukarał jego przyjaciela ścięciem głowy). Gdy Sabine zapytała młodzieńca, jak ma na imię, ten odpowiedział: Fritz.
Któregoś wieczora Fritz się więcej nie pojawił. Ojciec Sabine przyglądając się smutnej dziewczynie zaczął szukać informacji na jego temat. Okazało się, że Fritz wyjechał do Berlina, gdzie został koronowany. Młody król pamiętał jednak o dziewczynie i podarował na własność jeziorne dobra. Odtąd miejscowość nazywa się Binenwalde.
Romantyczna historia, która lekko mija się z historycznymi faktami. Para musiała spotkać się w 1739 roku. Tylko że wtedy Sabine była już od czterech lat mężatką i miała dwoje dzieci. A może z drugiego brzegu nawoływał ją mąż?
Do tego sama osada Binenwalde powstała w 1753 roku i swoją nazwę zawdzięczała matce dziewczyny. Jednak historia pary tak rozwinęła się najpierw w ustnych opowieściach, a w końcu i w literaturze, że dzisiaj już nie liczą się historyczne fakty. W 1843 roku ówczesny właściciel dworku w Binenwalde postawił naprzeciwko swojego domu, na wzgórzu, pomnik Ładnej Sabiny. Uśmiechnięta kobieta z odkrytą jedną piersią zdaje się marzyć. O mężu? O matce? O Fritzu?