Dzielił ich tylko rok różnicy. Fryderyk był starszy od
Henryka, za to przepaść finansowa była między nimi kolosalna. Nie to, żeby starszy brat był biedny, o nie. Jako królewsko-polskiemu i książęco-saksońskiemu tajnemu radcy oraz gubernatorowi Turyngii powodziło mu się nieźle, ale nic to było w porównaniu do Henryka, słynnego ministra na dworze Augusta III, którego majątek rozrastał się i puchł w miarę upływu czasu. Cztery posiadłości Fryderyka bladły w porównaniu do niezliczonych młodszego brata Henryka. Do tego jeszcze potrzebował jego pomocy, żeby stać się właścicielem Martinskirchen. W 1751 roku rozpoczęły się prace budowlane pałacu w stylu drezdeńskiego rokoko pod nadzorem słynnego architekta Fryderyka Augusta Krubsaciusa (ucznia Johanna Christopha Knöffla, współautora m.in. zamku królewskiego w Warszawie). Po pięciu latach Fryderyk Wilhelm von Brühl stał przed pięknym i dostojnym pałacem, który przez kolejne cztery lata służył zarówno jemu, jak i jego młodszemu bratu jako miejsce balów, zabaw i myśliwskich uczt. W 1760 roku Wilhelm zmarł, a właścicielem został jego 24-letni syn Hans Moritz vel John Maurice, Count of Bruhl, jeden z najsłynniejszych szachistów swego czasu, który posiadłość najpierw wynajął, a po 35 latach sprzedał wpływowej rodzinie Stephann z Torgau. I to ona przyczyniła się do niekorzystnych zmian. Piękny ogród francuski ustąpił miejsca nowym budynkom gospodarczym i cały czar posiadłości prysł. Do powojennego wywłaszczenia znajdował się w rękach Stephannów, a gdy trafił na socjalistyczne biurka reszta ziemi została rozdzielona na państwowe urobki. Hodowano tutaj trzodę chlewną i sadzonki, a w 1952 roku utworzono LPG. Wyposażenie rozkradli radzieccy żołnierze i okoliczni mieszkańcy, a w murach pałacu szkolili się przyszli traktorzyści.
Żeby dostać się w tygodniu do środka trzeba zadzwonić pod numer telefonu, który widnieje na stronie internetowej towarzystwa miłośników pałacu Martinskirchen. Pani proponuje 13.30, więc po drodze zaglądamy jeszcze do opuszczonego miejsca. Według mapy miało to być ogrodnictwo, na miejscu okazało się, że to betonowe osiedle do rodzin żołnierzy pobliskich koszar. Gdy dojeżdżamy do Martinskirchen trudno nam się opędzić od natrętnej myśli, że coś tutaj nie pasuje. Wioska leży na odludziu, jest jakaś taka nijaka, a potężny barokowy pałac robi wrażenie, jakby się zagubił. Powinien stać w Dreźnie, otoczony splendorem wielkomiejskości i tłumem turystów. A tutaj stracił nawet swoje wnętrze. Fasada owszem, robi wrażenie, gabaryty jeszcze bardziej, ale już jeden krok za próg odziera to doznanie spektakularności. Wyniszczony latami prostackiego użytkowania, wytrzebiony ze wszystkiego, co piękne i dostojne, pozbawiony środków na renowację omdlał i zwiądł prawie w każdym centymetrze swojego wnętrza. Prawie, bo zachował jeden punkt godności. Zanim tam jednak dotrzemy zachłystujemy się piorunującym wrażeniem aktualnie trwającej wystawy … lalek. Nie takich zwykłych, małych i grzecznych laleczek dla dziewczynek, ale dużych, zadziornych, robionych na zamówienie filmu czy teatru przez artystów. Niektóre mają piękne i dostojne twarze, inne pokazują język, jeszcze inne przypominają czasy dzieciństwa i świat bajek i baśni, a nawet podróże po Azji czy Ameryce. Oszałamiający zbiór jednej trzeciej kolekcji pewnej brandenburskiej pasjonatki, która wypożyczyła 450 sztuk. Pomiędzy lalkami miauczą i myją pyszczki pluszowe koty. Oszołomieni słuchamy opowieści przewodniczki, która uprzejmie wyjaśnia, że, jak przy każdej pasji, gdy zostanie przekroczony pewien próg, to trudno się w kolekcjonerstwie powstrzymać. I że ona sama złapała bakcyla zakupując dwie lalki za pieniądze, których nie powinna była na coś takiego wydawać. Pokazuje oznaczenia, które nadają wartości ucząc tym samym, jak odróżnić produkt masowy od pojedynczego. Zwraca uwagę na takie szczegóły, jak prawdziwe włosy i różnorodność lalek, które reprezentują tutaj prawie każdy kontynent. Obok lady Diana stoi Heino (znany niemiecki piosenkarz szlagierowy), a w zielonym salonie odnajduję wróżki, które właśnie tak sobie wyobrażałam czytając bajkę o śpiącej królewnie. I to właśnie stamtąd przechodzimy do najpiękniejszego pomieszczenia – sali marmurowej rozciągającej się na dwóch piętrach. Barokowy szał przestrzeni i bogactwa, który choć ograbiony przetrwał w dostojnym stanie do dziś. Na sklepieniu widnieje malowidło włoskiego malarza Stefano Torelli przedstawiające scenę z boginią Dianą. Dwa marmurowe kominki z lustrami i pianino, na którym możemy zagrać, żeby podziwiać doskonałą akustykę pomieszczenia. Można tutaj wziąć ślub, córka przewodniczki w ten sposób wyszła za mąż w czasach pandemii w zeszłym roku. Gabaryty sali bardzo jej to ułatwiły.
Zaczął padać deszcz i na były ogród tylko rzuciliśmy okiem. Podobno właśnie brak ziemi jest największym mankamentem obiektu, na którego zakup do tej pory nikt się nie zdecydował.
Pod ogromnym wrażeniem jedziemy do małego miasteczka na granicy saksońsko-brandenburskiej Mühlberg nad Elbą. Jego błoga cisza dobrze nam robi. Zatrzymujemy się pod starym zamkiem wodnym z XIII wieku, obserwując jak Meksykanin dowozi swoje zakupy na rowerze do domu. Zamek w 2018 roku kupiło trzyosobowe rodzeństwo z Meksyku. Jego siostra informuje nas na dziedzińcu, że możemy zajrzeć do kaplicy i lochów, reszta jest częścią prywatną nie udostępnioną do zwiedzania. Kiedyś Castrum Moleberg otaczała fosa. Po pożarze miasteczka w 1545 roku elektor Saksonii Maurycy Wettyn rozbudował zniszczony obiekt na pałac myśliwski w stylu renesansowym, którego dzieła dokończył książę elektor Saksonii August Wettyn w formie czteroskrzydłowego budynku z kaplicą w stylu późnego gotyku. Przed nią stajemy jak wryci. Dwoje drzwi, jedne otwarte prowadzące do świątyni, drugie tuż obok prowadzące do lochów, w których przetrzymywano podejrzanych czy skazanych. Sakrum i profanum, które przez stulecia doskonale wychodziło świętoszkowym książętom tego marnego świata z modlitwą na ustach o miłosierdzie i wybaczanie.
Od zamku niedaleko jest do centrum Mühlberg, gdzie obok malutkiego rynku znajduje się były cysterski klasztor żeński z 1228 roku, który w 1539 roku na skutek reformacji został zsekularyzowany. Od 2000 roku próbują klasztorne życie ożywić klaretyni oferując rekolekcje dla małżeństw albo czas milczenia i pokuty dla indywidualnych turystów. Zwiedzamy monumentalny, ale surowy kościół i krużganek, napawając się błogim spokojem i ciszą. Stamtąd idziemy do pobliskiego parku mijając stare hospicjum i secesyjną willę prawnika Winterfeldta kierując się do nowej prepozytury, w której ma swoją siedzibę muzeum miejskie 1547. Liczba nieprzypadkowa, gdyż muzeum poświęcone jest nie tylko historii miasteczka, ale przede wszystkim bitwie z 1547 roku. Zbrojne starcie z 24 kwietnia było zakończeniem pierwszej wojny religijnej na niemieckim terenie – wojny szmalkaldzkiej (1546-1547). Armia Świętego Cesarstwa Rzymskiego rozbiła armię protestanckiego związku szmalkaldzkiego. 29 500 żołnierzy cesarskich przeciwko 15 000 protestantów. 8 tysięcy zabitych i rannych po stronie tych drugich i 200 po stronie tych pierwszych oraz kres związku szmalkaldzkiego. Zmasakrowany w imię Boga świat, który kierował się żądzą władzy i finansowej dominacji. Obojętnie po której stronie nie leżałaby wygrana.
W drodze do domu zaglądamy jeszcze do Saksonii. W Oelzschau odkrywamy niezwykle uroczy dworek o pałacowym stylu, starą posiadłość dóbr rycerskich, właśnie stąd zarządzanymi. Przed domem stoi jeden z największych platanów w Europie i największy i najstarszy w Niemczech o dumnym obwodzie 9 metrów i wieku 350 lat. Młodziutkie liście szeleszczą na wietrze rozkołysując potężną 32-metrową koronę na wszystkie świata strony. W cieniu platana kończymy dzień na brandenbursko-saksońskiej granicy tłumiąc w sobie graniczne świata kontrowersje.