W starym klasztorze Wöltingerode spędzamy dwie noce. Zatopieni w ogromnym budynku spotykamy innych, nielicznych gości tylko przy śniadaniu. Na piętrze jesteśmy sami, późnym wieczorem biegamy po niekończących się korytarzach goniąc cienie mnichów i mniszek. Klasztor od początku istnienia targany był religijnymi kaprysami podlewanymi sosem żądzy władzy. Najpierw od założenia w 1174 roku benedyktyński, później po czternastu latach zamieniony na żeński cysterski. W XIII wieku cieszył się taką popularnością, że kandydatki od nadmiaru musiały być odprawiane z kwitkiem do domu. W XVI wieku Europa tocząca religijne spory, reformację i 30-tnią wojnę zafundowała Wöltingerode zmiany z katolicyzmu na luteranizm i odwrotnie. Zakonnice zmuszane były do przyjmowania nowej wiary, by za chwilę musieć opuścić klasztor. Katolickie cysterki, luterańskie mniszki, przymuszane, szykanowane, przepędzane. I żadna z dwóch religii nie była lepsza. Kres położył temu pożar w 1676 roku. Nie tylko że ogień zniszczył większą część budynków, ale jakby odmienił jego ducha i po sześcioletniej odbudowie otwarto gorzelnię. Być może alkoholowe opary, bądź zwyczajne posiadanie sensownego zajęcia spowodowało, że do sekularyzacji na początku XIX wieku o politycznych czy religijnych potyczkach już nie słyszano. W 1809 roku Jerome Bonaparte oficjalnie zawiesił działalność klasztorną sprzedając dobra ministrowi finansów Israelowi Jacobsenowi, słynnemu założycielowi liberalnego judaizmu. Niestety, już po czterech latach, po przejściu diecezji Hildesheim w posiadanie Księstwa Hanowerskiego, Jacobson musiał oddać swoją posiadłość w ręce rządu. Według hanowerskich praw Żyd nie miał prawa posiadania własnej ziemi. Pierwsze jaskółki okropności XX wieku?
Pewne jest jedno – gorzelnia miała przerwę. Od 1831 roku w klasztornych murach pracowali urzędnicy gminy Wöltingerode, w latach 1918-1993 w ławkach zasiadały uczennice szkoły rolniczej, od 1993 do 2005 roku była tutaj akademia. W 2008 otwarto hotel z restauracją i powrócono do tradycji gorzelniczych zajmując się produkcją likierów i warzeniem wódki. Dzisiaj działają jeszcze piekarnia i sklep, w którym sprzedaje się lokalne wyroby rolnicze. A sam klasztor jest częścią trasy Harzer Klosterwanderweg (czyli Harcowska trasa klasztorna) obejmująca 12 byłych klasztorów.
Po wykwintnym śniadaniu idziemy zwiedzać klasztorny teren i nie ukrywam, że bardzo cieszę się na zakupy. Najpierw odwiedziliśmy jelonki i sarenki, by potem wzdłuż muru dotrzeć do kościoła, kiedyś najważniejszej części tego przybytku. Dzisiaj urządzane są w nim koncerty muzyczne, od czasu do czasu też i msze. Sklepik na końcu nie rozczarował. W smukłych butelkach z etykietami o ciepłych nazwach: Anni (likier anyżkowy), Zingwer (likier cytrynowo-imbirowy), Harzipan (likier marcepanowo-śmietankowy), Czarująca Pigwa, Angelina (jędrny orzech laskowy), Przeorysza Marie (aromatyczna wiśnia), Siostra Reguła (płomienny imbir), Berlińska Zosia (łagodny kminek), Dzika Hilda (likier z kwiatów dzikiego bzu), Ojciec Jakub (owoce i zioła), święty Benno (tajemnicze oczko), święty Mikołaj (rozgrzewający cynamon), Likier Szlachetny (pyszna szalotka), Książę Pieprzu (likier z mięty pieprzowej) kryły się kuszące kolory i wiele obiecujące smaki. Trudno się było zdecydować, ale radości co niemiara.
Zajrzeliśmy jeszcze do pobliskiego Vienenburg, gdzie przejeżdżając widzieliśmy resztki zamku. Rzeczywiście ruina o wdzięcznej nazwie „up de Viene” została otoczona mieszkalnymi domami, po części szachulcowymi, po części współczesną płytą pomalowaną na szachulcową, a na dziedzińcu ostał się jedynie stołp, na który niestety nie można było wejść.
Żegnamy się z klasztorną okolicą. Czeka na nas jeszcze jeden szlak i dwie nowe pieczątki.