Z obrzydzeniem omiatam wzrokiem wnętrze tego śmierdzącego pokoju. Nie pomógł szybki sen. Czas, który się spędza w takim miejscu, oplata ciało i drwi z tęsknoty za jakąkolwiek estetyką. Jeszcze śniadanie ze szklankami zamglonymi od czasu używania i pożegnanie cudownej zatoki. Jedziemy w słońcu, które niemożliwie świeci już od 6 rano, no, może trochę później, ale jest, grzeje, opala, rozkłada na łopatki. Do Galle 47 km, droga nad oceanem. Teren po tsunami. Kikuty domów, puste miejsca po życiu i tragedii. Tu tę srilankijską improwizację widać jeszcze boleśniej. Przyszło to, co jest przyczyną tej ich tymczasowości. Niby domy z niby podwórkami, niby sklepy i jakieś zakłady. Tylko szkoły i policja robią trwałe wrażenie, może właśnie to najbardziej się liczy.
Gdzieś po drodze pomnik ofiarom - 50 000 na całej wyspie, 1270 w pociągu, który właśnie przejeżdżał w tym cudownym krajobrazie południa. Bez litości i zapytania ogromna 10-metrowa fala, która rządzi życiem istnień. Niedaleko stąd jest malutka wyspa, na której stoi buddyjska świątynia - jej nic się nie stało. Dosłownie nic, a pociąg tańczył taniec śmierci.
W Galle fort i holenderski wiatr. Tak sobie przyjść i zabrać, tak się kokosić nie na swoim i dobrze na tym wyjść.
W Hikkaduwa zardzewiałe łódki, szumnie nazywane szklanymi, wożą zdezorientowanych turystów w celu podziwiania koralowych raf, których tu jak na lekarstwo. Wciskają ci kawałek chleba i dumnie pytają, czy to nie cudowne - tyle ryb pod reką. Jaka atrakcja! No może, choć to tylko namiastka cudów, które skrywa ocean.
Dalej wciąż to samo - po jednej stronie cudowne plaże jak ze snu, po drugiej kikuty domów i szaro-czarna groza 26 grudnia 2004. Są tacy, którzy już nigdy nie wybudują tam swoich domów. Są tacy, którzy do dziś żyją w szoku.