Zatrzymujemy się na farmie żółwi. Jakiś obłęd to wszystko - serce dla zwierząt, które nie mają szans. Setki małych cudów i nadzieja tylko dla jednego, bo na sto wypuszczonych na wolność ma szansę przeżyć właśnie tylko jeden.
Albinos, który spędza swoje życie w betonowych murach basenu, albinos, którego natura wystrychnęła na dudka. Ma szczęście, że żyje w dwudziestym pierwszym wieku.
Michael Jackson to żółw, który niewiarygodnie tańczy, gdy dotyka się jego pancerza.
Jaja w piasku i wieczna naturalna gra - nowe żółwie pełzną do światła, 3 dni w wodzie i wolność na plaży. Ocean Indyjski zabiera i decyduje o jednym jedynym.
Kilka organizacji opiekuje się tymi morskimi stworzeniami. Żółwie zagrożone są wymarciem przez pożarcie. Ludzie tu biedni, jeść często nie ma co, a żółwie jaja leżą po prostu na plaży, pozostawione do wyklucia. Odkąd farma istnieje tutejsza ludność żółwich jaj dalej szuka - za jedno płacą rupię! Można dorobić.
Dalej już tylko droga i rozwrzeszczana paszcza Colombo. Słońce zdaje się pieklić wśród metalowych masek aut, wśród byle jakich ulic i rozwalających się budynków. Jedno wycie dziesiątków klaksonów, które w tym gąszczu brzmią irracjonalnie i groteskowo. Tylko tuk-tuki mają szansę się przedrzeć. Wokoło ciemne twarze obojętne na to wszystko, co mnie przeraża i dręczy. Kropla potu na nosie, lepkość każdego skrawka ciała, szary pył i beztroska ich istnień.
Hotel to europejska oaza - blichtr i ironia, wręcz grzech na tej wyspie, ale bezwstydnie cieszymy się na cały ten cholerny luksus.