Prostą, asfaltową drogą, która przecina Godelheim na pół, przewala się cały okoliczny samochodowy tranzyt. Rozpędzone, rozwrzeszczane maszyny zdają się nie mieć miary i końca. Rano od piątej do pracy, ciężarówki dokądś w świat i w jedną stronę i w drugą, po południu z pracy, wieczorem około 19 można ewentualnie liczyć na słabą ciszę.
Przed nami niebo - zachwyt i ta morderczo nieludzka ulica. Próba rozmowy, zapytania się o cokolwiek czy uprzejma wymiana myśli kończy się niecierpliwym machnięciem ręką, a nawet wyraźnie odczuwalną agresją. Trzeba po prostu iść twardo do przodu i udawać, że się nie widzi i nie słyszy.
Przy tym motoryzacyjnym potworze jest atelier. Stary drewniany dom, duże szyby z wypływającą z nich ferią światła. Zachęca do wejścia, a dziś wyjątkowo otwarte, bo adwentowa wystawa roku 2009. Pięciu artystów, mnóstwo prac i jasność zorzy sztuki.
Ciekawie.
W środku wita nas pani Sabina Zarrath-Rind. Drobna blondynka o głosie rozmarzonej rewolucjonistki. Spokojnie, z uczuciem i przeczuciem nadprzyrodzonego i nieosiągalnego oprowadza po salach swojego atelier. Wystawa nosi tytuł: "Kolory światła". Opowieściom, pytaniom, zadziwieniu nie ma końca. Że te szklane obrazy wyglądają jak normale, to widzimy i myślimy, że to żadna sztuka: parę plam, jakaś krzywa twarz, albo bliżej nieokreślony kształt. Że w szkle to jednak nie takie proste, że cała procedura trwa i trwa wiele dni, a nawet miesięcy i że całość jakby jednak tworzy się sama - to zaskakuje i zwalniamy, wpatrujemy się w zastygłe, do niedawna żywe, szkło.
Pięciu artystów, więc i wieczór długi, a na końcu pani Sabina wciela się w gospodynią i zaprasza na kawę, bądz ziołową herbatę, stollen, który zrobiła trzy tygodnie temu, jak należy, żeby się wyleżał i pigwowy chlebek - pyszny! Ona tutaj nie tylko wystawia i pracuje, ale i mieszka. Dziesięć lat temu ze swoim partnerem Johannesem Peterem Woltersem, też artystą, kupiła ten dom, bo jest na tyle duży, by wszystko w sobie pomieścić. Wtedy jeszcze wierzyli, że mordercza ulica zostanie przeniesiona poza wioskę. Dziś nie wierzy ani ona, ani jej partner, ani dzieci, ani ich kot. Lepią rysy w murach i sklejają popękane płytki.
Co robi więc tu szkło? Na przekór i paradoksalnie to właśnie ono najliczniej wypełnia salę galerii. I nie pęka. Pęcznieje co najwyżej doskonałością kształtu i koloru, trwałością stali, jak się wydaje i delikatnością przenajczystszej wiary.