Ciemne miasto jasne obrazem migoczących neonów. Pustka ulic, świeżość górskiego wiatru, zielone oliwki wysypują się z bilbordów, uliczna sygnalizacja czerwieni się lekką sugestią ewentualnego ustąpienia pierwszeństwa. Lekką. To symbol uprzejmości i znaku uwagi na innych przejeżdżających. Jednak nie trzeba tego brać na serio. Wyjechać do przodu i jeśli czerwień nie jest kombinowana z wyświetlającymi się, też czerwonymi, sekundami, można jechać. Jeśli jest - to trzy sekundy o tej porze wystarczają w zupełności.
Miasto odpoczywa. Śmieciarz zamaszyście na środku skrzyżowania zmiata kupkę zebranych ze środka śmieci do studzienki kanalizacyjnej. Nie wygląda na niewyspanego. Jakiś mężczyzna maszeruje sztywno wyprostowany na przełaj przez szary plac, jakieś mieszkanie w jednym z prostokątnych, betonowych kloców oświetlone nagą żarówką.
Miasto jest czarno-świetliste. Kot jęczy w rozpaczy prokreacji. Nie świerszczą cykady, nie śpiewa słowik. Na pakach wozików jadą pomarańcze, cebule, arbuzy, ktoś sprzedaje przy ruchliwej trasie zielone migdały.
Teheran wzburzonych rewolucji i przesadnych religijnych obyczajów utulony potrzebnym snem. Wojownicy z plakatów marnieją, prezydent nie myśli o atomowej przyszłości, ropa płynie rurami dokąd trzeba. Kwestia zagrożenia, wycelowanych rakiet, pieniędzy i kotłujących się biznesów nie przemija żadnego poranka, ale zanika na godziny nocne, które przynoszą równy oddech.
Teheran parków i zieloności. Skarbów kultury i dumy walki. Wielkich ludzi i momentów. Miasto sen, miasto śnieżnej ognistości, miasto porywczego spokoju.
Na lotnisku karnawał chaosu i tego spokoju mimo wszystko. Samolot startuje nie o zaplanowanej 7.20, ale po 9, choć i to wcale nie jest pewne. Po osobnej męskiej i żeńskiej kontroli walizek wszyscy chcą oddać bagaże. Jednak trzeba długo czekać na otwarcie okienek, ogonek wydłuża się zniechęcając mnie skutecznie do jego wzmocnienia. Gdy w końcu otwierane są po kolei stanowiska odprawy tłum rusza do przodu, kotłuje się, przeciska, naciska i tłamsi. Dodatkowe trzy z drugiej strony ratują mój błogi spokój poranka. Jeszcze tylko wizyta u znudzonego strażnika granicznego, który z potężnym ziewnięciem wbija stempel wyjazdu. I muzułmańska kontrola osobista, sprawne ręce odzianej w czarne szaty kontrolerki na ciele europejskiej wolności. Robi to z uwagą i dokładnością krawca. Puszcza dalej. Do hali, gdzie trzeba ileś godzin czekać na niezrozumiale opóźniony samolot. Nikt nie wie skąd, nikt nie wie kiedy, tablice informacyjne informują mało precyzyjnie. W końcu przychodzi ładnie umundurowany Irańczyk i wysyła wszystkich pod numer 25. Tam, obok czekających na samolot do Tbilisi, ci do Frankfurtu. którzy nie wiedzą, czy lecą przez Belgrad, Budapeszt, Wiedeń, czy może jednak prosto do celu. Nieważne. Po takiej dezorganizacji wszyscy chcą już po prostu dokądkolwiek lecieć.