Z deszczu pod rynnę, czyli z jednego tłumu w drugi. W Büsum jest jak to na turystycznej promenadzie - sklepy otwarte pomimo niemieckiej niedzieli, restauracje wypełnione po brzegi, urlopowy przepych wystrojonych wczasowiczów, powolność chcących się pokazać na wywczasach ludzi. Ech i ach, zaoszczędzony czas i pieniądze, wysiłek obowiązkowego wypoczynku.
Tu dowożono pierwszych letników taczkami do morza i tu nie powstało nigdy nic, co warte byłoby szczególnego zobaczenia. Tak podają przewodniki.
Zielona plaża, wieżowiec zaraz za nią, kiedyś szpecący, dziś szczycący się swoją brzydotą jako morską wizytówką miasta. Deptak, XV-wieczny zahukany w letnim tłumie kościółek, porcik mini z krabowymi kutrami i jakieś współczesne muzea.
Jakiś czas temu poznałam w Brandenburgii pana, którego wszyscy się bali. Jak przychodził to wzywano policję. Ja się nie bałam, żadnych specjalnych służb nie potrzebowałam. Opowiedział mi, że wychowywał się w domu dziecka w Büsum i gdyby tylko mógł, zabrałby swoją rodzinę w miejsce, które teraz wydaje mu się rajem na ziemi. Niestety, wtedy ani sposób myślenia i życia, ani sytuacja finansowa nie pozwoliły mu zrealizować marzeń. Dziś nie ma już tej rodziny, a pan poniewiera się gdzieś po Berlinie.
Tylko Büsum trwa otoczone aurą szczęśliwego czasu nieszczęśliwego dzieciństwa.