Berlin - Zurych - Sankt Petersburg.
Parę godzin, lekkość zmian.
Ulotność bardzo konkretnych ruchów.
Czas i przestrzeń zmieniająca się na odległe życzenie nastolatki. Siła marzeń i złączenie w jedno dusz. Nieoczekiwana wybiórczość błogosławieństw.
Szampan, sushi i krwawa mary.
Rosyjski sposób na życie - naiwność połączona z rezygnacją.
Petersburg jest ogromny.
Ogromne czapki służby państwowej, ogromna walka o swoje przy jednoczesnym oddaniu się losowi, ogromne szczęście wymieszane z najpiękniejszym uczuciem świata.
Lenin gniewnie walczący na tle młota i sierpa, gwiazda pięcioramienna w otoczeniu płodnych łanów zbóż.
I przepych. Forma, kształt, długość, szerokość, ilość, kolor, gmach. Gdzie nie spojrzeć, aż kipi. Ogrom betonowych blokowisk i ogrom architektonicznej historycznej przeszłości.
Wpadliśmy w sam środek Rosji - nieoczekiwanie i zaplanowanie. Jakieś mieszkanko, grecka tragedia i oczyszczające katharsis. Raskolnikow oczywiście towarzyszy rozmowie o życiu i niedoli tego wciąż skomplikowanego świata. Doktor nauk chemicznych, psycholog, pedagog i kot Grisza, który atakuje przechodzące nogi. Marszrutka zmieniająca cenę, ogrody i parki z nieczynnymi fontannami, chłodna bryza z pobliskiej zatoki i Samson triumfujący nad Szwecją.
Wszystko sprawia miłe wrażenie: spokój na ulicach, leniwość tubylców, brak wymogów i swobodny wybór trosk.
A na koniec dnia: herbata pita z talerzyka.