Ernest Hamingway kochał Kubę. Spędził tu szmat swojego życia. Za książkę ”Stary człowiek i morze”, którą napisał właśnie tutaj zainspirowany biednym rybakiem z Cojimar, dostał nagrodę Pulitzera i Nobla. Kupił wynajowany przez lata dom, w którym żył z kolejnymi żonami. Tu grzebał swoje psy i obserwował kąpiące się kobiety w basenie. Tu pił i tworzył, przeganiał depresję, z którą przegrał. Gdy po wyjeździe z Kuby 1962 roku strzelił sobie przez usta w mózg, jego żona zabroniła wstępu do ich sypialni, w której spędzili wiele intymnych chwil. Do domu nie wolno wchodzić, otwarte są tylko drzwi i okiennice dla ciekawych i chcących robić zdjęcia. Niektóre z mangowych drzew zasadził sam, jak i niektóre ze swoich psów pochował obok basenu własnoręcznie. Kochał zwierzęta, szczególnie koty i psy, ale i uwielbiał polowania, z których trofea wiszą licznie na ścianach pokoi. Pamiętam jedno zdjęcie Hemingweya z podręcznika, to samo wisi w tutejszym salonie. Jako uczennica, nie wiedząc dlaczego, nie lubiłam tego portretu – Hemingwaya w golfie. Niepasowało, mierziło, intuicyjnie przeszkadzało. Dziś w jednym krótkim momencie nagle zrozumiałam to uczucie – golf, Hemingway, Kuba – to nie może pasować. Golf ograniczał tego dużego człowieka, kokietował z jego miłością do ciepłego klimatu, z przestrzenią otaczającego wyspę oceanu.
W La Florida pił na potęgę. Nie dziwię się, jeśli taka sama albo jeszcze lepsza atmosfera była tu te 50 lat temu...