Trynidad – cukierkowe, kolonialne miasteczko. Nie leży wprawdzie nad samym morzem, ale przez jego port przypływały masy Afrykańczyków, a w czasie zimnej wojny broń nuklearna Związku Radzieckiego.
Miasto założył w 1514 roku Diego Velazquez, pierwszy hiszpański gubernator wyspy. Mszę założycielską odprawił Patre Bartolome de las Casas, który później wspierał i chronił Indian.
I tak żył sobie Trynidad przez następne stulecia przez nikogo niepokojony i wolny od przemytu. Dopiero pod koniec XVIII wieku rozkwitł dzięki handlowi niewolnikami, plantacjom trzciny cukrowej i sprzedaży cukru, hodowli trzody chlewnej. W centrum miasta obok kościoła znajdują się „schody hańby“, gdzie wystawiano na sprzedaż tysiące Afrykańczyków, a w kościele się modlono do Chrystusa, który nie chciał miasta opuścić. Chciano Go wywieźć do Meksyku, ale ilekroć próbowano, coś niewytłumaczalnego się działo, statki nie odpływały, ich dowódcy umierali i stwierdzono, że Wolą Boską tej figury jest tutaj pozostać. We wszystkich „baronowych“ domach, w których niewolnicy trzymani byli jak zwierzęta obok łóżka klęcznik, różaniec, święty obrazek.
Dziś kwitnie turystyczny handel, ale przede wszystkim normalne kubańskie życie na przeżycie. Starsi siedzą przed domami, pchają wózki, albo palą cygara, młodzi handlują, naganiają, albo tańczą i grają do Canchanchara, pysznego, błogo-alkoholowego. W sklepach wywieszone tablice z terminami dostawy kartkowego towaru, sól, olej i jajka aktualnie są. Gwar, pastelowe barwy, życie tętni, wylewa się z otwartych domostw na ulicę. Niepowtarzalna atmosfera.
Być może Kuba odpłaca swoją rewolucją te stulecia niewolnictwa, a z nim tragedię życia tysiąca ludzkich istnień. Idea równości tak różna w stosunku do idei gorszych i lepszych, białych i czarnych, jakby miała wyrównać stare krzywdy. Niesamowita zmiana scenariusza. Pamięć o tamtym bogactwie musi być żywa, z lubością, ale i zgryźliwym uśmieszkiem opowiadają o pomyśle rodziny Cantero, żeby wyłożyć sobie sypialnię złotymi monetami – nie dostali na to zezwolenia od hiszpańskiego króla, ale za to w łazience jeden aniołek ofiarowywał gin, drugi eau de toilette.
Pomimo to trzymają się idei równości i braku bogactwa od ponad pół wieku. I choć na pewno im ciężko, nie wyglądają na nieszczęśliwych, nie dążą za wszelką cenę do tego i jeszcze potrafią cieszyć się życiem.
Emocje duże, ale sił mało, piekło karaibskich klimatów sięga zenitu. Dopadamy morza jak zbawienia, choć ulga nie jest tak ogromna, jak oczekiwano. Woda jest trochę chłodniejsza od powietrza, trochę, ale te parę stopni to jednak spora różnica. To nic, nawet lekki chłód, chłodzik, chłodeczek to już coś przy tych temperaturach.
Przeraża myśl, że 90% Kubańczyków nie ma klimatyzacji! Kraty w oknach służą ochronie rodzin, które nocą otwierają na oścież wszystkie drzwi...
Wtopimy się za chwilę w tropikalne powietrze, jakbyśmy byli jego tropikalną częścią. Wchłonie nas bezlitośnie gorący klimat, jednoznacznie, bez pardonu. Po chwili wszystko jest naturalne i możliwe, każdy wysiłek niemal, każdy głębszy, spowodowany zmęczeniem, oddech. Dopóki słońce śpi jest tylko ciepło. Gdy wychyla się znad Karaibskiego Morza jest przepiękne na horyzoncie. Gdy jest – całe, okrągłe, niemożliwie jasne, jest tylko i wyłącznie gorąco. Konkretność barw prosta i wyraźna. Powstają piękne fotografie. Jakby się było w samym środku albumu.
Jak te wszystkie fikusy – beniaminy i palmy muszą się męczyć w europejskich mieszkaniach i doniczkach. One potrzebują tego rodzaju powietrza: ciepłego i lepkiego od wody, by móc rosnąć tak bujnie,okazale, majestatycznie. Po co nam one takie rachityczne? Jak się je zobaczy w tzw. środowisku naturalnym lepiej ograniczyć się do flory typowej dla naszej szerokości geograficznej.