Dziś na planie – Bruksela. Prywatnie. Bez zaglądania do przewodników i szukania jakichkolwiek informacji. Co ma być to będzie. Jedziemy, żeby odkrywać i cieszyć się lekkością życia. Tzn. Ja, bo Brukselczyk mi towarzyszący nie musi...
Autobus i metro. Jakaś dzielnica, nazwa obca i nieznana, polskie sklepy w okolicy i wyborowa na paru wystawach. Maszerujemy dzielnie odkrywając zakamarki europejskiej stolicy zjednoczenia. Uliczka prześliczna z restauracjami dla turystów, Grand Place zachwycający do oniemienia dostojnością budowli, strzeliste wieże kościołów, nowoczesność, parki zachęcające, choć podobno czasem niebezpieczne, zadziwiająco mały ruch i przepiękny widok na miasto z góry.
Po drodze obowiązkowe frytki ze smażonym kawałkiem sera, potem mała ilość piwa w obszernym kielichu na drobnej nóżce, czekoladki roztkliwiające w prawie każdym wystawowym oknie, zmęczenie przyjemne, wrażenia bezcenne.
Bruksela robi wrażenie bardzo pozytywne. Jest inna niż niemieckie miasta, może mniej zorganizowana, improwizacyjna, otwara na zmiany i świeża pomysłami.
Ma fajną atmosferę.
Ma fajny klimat.