Jakaż to miła, prywatna niedziela!
Zamglona i zimna wprawdzie, ale jak się okazuje pomysłowi Belgijczycy i na to mają swoje sposoby.
Wybieramy się z wizytą w gości. Pomiędzy tak samo wyglądającymi domkami z cegły zatrzymujemy się przed jednym i cieszymy spotkaniem, uśmiechem i zimnym powietrzem w samo południe. Jedziemy do parku w Tervuren maszerować zatopionymi w zamyślonej mgle dróżkami. Za rosnące w nim drzewa odpowiedzialny jest Napoleon Bonaparte, zwoził je tu z podbitych przez siebie krajów. Jeziora, dostojne budynki, jesienniejące drzewa, szelest nieusuniętych (ach, jak to dobrze) liści i wino rozgrzewające w plastikowych kubkach. Miło, przemiło. Humor, błyskotliwość, buńczuczna śmiałość. Głodniejemy i jedziemy...oczywiście na belgijskie frytki. Nie do Brukseli do turystycznej, obowiązkowej budki, ale do prywatnego, ceglanego domku. Frytki z frytkownicy, wegetariański hamburger, sosy, najlepsze frytkowe, belgijskie sosy różnego rodzaju, a po wszystkim dobra kawa, ciastka spekulacjus i wino, tym razem jak się należy podane w cienkim szkle. Ogień kominka, czystość belgijskiej kuchni, schludność, spokój i łagodność i rozmowy o najważniejszej sprawie na świecie - życiu.