Malinowy smak wędrówki. Soczysty, sycący, słodko-odurzający, z tendencją orzeźwiającą.
Dróżki, ścieżki, jagody, które czernieją w silnym słońcu Tatr. Zakonnice, panny w szortach na pół pośladka, emeryci, biegacze, którym śpieszno na szczyt, rodziny z nierozsądnymi kobietami, które klapki ze szkiełkami na szlaki zabierają. Obojętność towarzyska, skinienie głowy przy strumieniu, trasa, którą jakby nie było trzeba pokonać samemu. Skuszeni łatwością wyciągu ustawiają się do kolejki na godzin parę, nieliczni zaciskają mięśnie w gotowości, płacą tylko za wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego i maszerują ochoczo i zawzięcie albo do dolin, albo na szczyty błękitnie się tlące szarością porowatych, oschłych skał. Polskość tradycyjna, roztkliwiające wspomnienia - kiedy byłam tu pierwszy raz? Kiedy ostatni? Jak to było, gdy Czerwone Wierchy zatopione były w takiej mgle, że nie widziałam własnej dłoni, ale ptak, mały ptak mnie prowadził, skakał z kamienia na kamień, czekał, gdy się zatrzymywałam w strachu, lęku, niepewności, przeszedł ze mną z Kasprowego aż za Suchy Wierch Kondracki i zostawił w Dolinie Kondratowej, odfrunął, bo mgły już nie było. Spektakl niezwykły, towarzystwo nieprzypadkowe, obecność obiecana!
Na Giewont, geometryczny środek Polskich Tatr, się chodzi obowiązkowo - samemu, albo z przyjaciółmi, albo z gośćmi, żeby pokazać, zapoznać, niejako zaliczyć z dumą i godnością. Z Kuźnic (choć można z drugiej strony, z Doliny Strążyskiej, albo Małej Łąki), zaglądając do Pustelni Brata Alberta i klasztoru albertynek na modlitwę, zadumę albo z ciekawości, by dalej maszerować szeroką, brukowaną drogą do Kalatówek, gdzie jesiennymi nocami pięknych, jazzowych koncertów można posłuchać.
Hala Kondratowa jest przytulna i cicha. Może jako były staw morenowy nabrała takiego wiecznego charakteru spokoju? Nawet schronisko jest przytulne, miła, drewniana chatka, w której, albo przy której można spocząć i zatopić się w kontemplacji okolicznego krajobrazu. Bacowali tu różni, różniści, Wojtek Mrowca Gał z Olczy, tęgi rozbójni i zbójnik, a żentyca z tutejszych szałasów ratowała zdrowie kuracjuszom w Zakopanem, nawet Jan III Sobieski się nią zajmował, przydzielając w posiadanie sołtysowi wsi Pieniążkowice w 1676 roku.
A my mamy Kondratową malinową! Jest bosko!
Dalej też, stromo, piekielnie, chwilami niebezpiecznie, momentami żmudnie, ale bosko. Łańcuchy, krzyż, zawrót głowy i widoki takie, że serce zamiera. Ze strachu też, o braci wędrowców, którzy pozują nad przepaścią swobodnie do zdjęć, jakby mało troszcząc się o bezpieczeństwo swoje, czy choćby innych. Jak szampan, który uderza do głowy i na chwilę zabiera rozsądek. Krzyż, słońce i miłość. Łańcuchy znów i droga przez Czerwone Wierchy na szczyt Kasprowego. Lekka, chabrowa, wietrzna i soczysta.