Dwie postaci spinają dzieje tego miejsca ponurą klamrą: Adolf Hitler i Erich Honecker. Ten pierwszy spędził na rekonwalescencji niecałe dwa miesięce pod koniec 1916 roku, drugi schronił się przed przewrotem dziejów i nowotworową chorobą trzy miesiące na przełomie lat 1990/1991, by uciec w rozpaczy kresu umarłej epoki do Moskwy.
Nie chodzimy jednak dziś ich śladami. Kierujemy się w stronę sanatorium gruźlicznego i oddziału chirurgicznego, jak i leżakowni przeznaczonych wyłącznie dla kobiet. Cały podberliński kompleks szpitalno-sanatoryjny w Beelitz podzielony był na część męską i żeńską. Powstały na zlecenie niemieckiego ubezpieczyciela emerytalnego w latach 1898-1930, był jednym z największych w okolicy, rozpościerający się na przestrzeni 200 hektarów 60 budynkami.
Od rana pada, to siąpiąc, to zacinając zdecydowanie, niebo zachmurzone, a w głowie mnóstwo wyczytanych nieprzyjemnych informacji. Kulisy, owszem, piękne, nastrojowe, ale straszy, na zdjęciach ukazują się niewidziane i niespotkane istoty, ktoś słyszał jęki z byłych sal operacyjnych, komuś drzwi zatrzasnęły się przed nosem, choć nie czuć było nawet lekkiego podmuchu wiatru. Do tego wszystkiego kroniki zdarzeń jak najbardziej prawdziwych – w 1991 roku grasująca w okolicy „bestia z Beelitz”, bądź Różowy Gigant (zostawiał różową bieliznę przy ofiarach), Wolfgang Schmidt (dziś Beate), seryjny morderca, zabija 3-miesięczne dziecko roztrzaskując je o drzewo i 34-letnią matkę, żonę jednego z lekarzy, by zgwałcić, podobnie jak w 2008 roku jeden z wielu zafascynowanych artystycznym tłem fotograf, morduje niespodziewanie w czasie sesji fotograficznej swoją 20-letnich modelkę i też gwałci. Wpływ powietrza wydychanego na przestrzeni dziesięcioleci przez chore płuca przewijających się w tysiącach kobiet i mężczyzn? Zemsta dręczonych nieudanym leczeniem, bolesnymi zabiegami, beznadziejnością chronicznych schorzeń, które gnębiły do umysłowego szaleństwa? Fatum klątw wypowiadanych w agonii przewlekłego umierania?
W szarej poświacie, pomiędzy koronami ogołoconych z liści drzew, majaczą to tu to tam budynki. Jedne zadbane, o wymyślnych kształtach, inne jak kikuty z powyrywanymi częściami, ziejącymi bezdenną czarnością oknami-wyrwami. Teren jest częściowo użytkowany, częściowo nie. Oficjalnie to plac budowy, tabliczki zakazują wstępu, ale, o dziwo, porządni w posłuchu Niemcy reguł nie przestrzegają i odwiedzają miejsce licznie uzbrojeni w fotograficzne aparaty. Zimno przejmuje do szpiku kości, dusza się wzdryga, gdy pierwszy raz przekraczamy progi opuszczonych budynków. I przez ponad trzy godziny dajemy porwać się adrenalinie odkrywania, lękowi zaskoczenia, grozie niepewności i figlom nieprzyjemnym rozbujanej wyobraźni. Znów chrzęst pod nogami, znów zakamarki nieodgadnione, kąty ciemne rozświetlane punktowo światłem latarki. Do góry, w dół, w prawo czy w lewo, czy to kość, czy farba tylko czerwona, kto konał tutaj, a kto się tam przeraźliwie bał? Statystyki były bezlitosne, na gruźlicę się raczej umierało, więc liczby tych są notowane tu w setkach. Wszystko wciąga magnetyzującą ułudą eldorado szczegółu, pod czujnym okiem aparatu rodzą się artystyczne niemalże wizje.
Po wojnie teren przejęło wojsko sowieckie i znajdował się tutaj największy poza granicami ZSRR radziecki szpital. Dużo śladów rosyjskości, salka dla dzieci, opercyjne klitki jedna przy drugiej, informacje ostrzegawcze i radziecka prasa jako tapeta na ścianie. Jak tutaj musiało się żyć!
W końcu docieramy do najbardziej przerażającego budynku w tej damskiej części - ogromnego szkieletu, który wygląda, jakby żywcem wycięty z horroru. Zniszczony w czasie wojny, nigdy nie został wyremontowany i taki stoi do dziś. Cztery potężne piętra z kikutami schodów, na których trzęsą się nogi, a na górze, na dachu niemalże wygląda tak, jakby się było na dole – las i mech. W to poszycie wrośnięte metalowe łóżka, którym się za bardzo nie przyglądamy z obawy przed dostrzeżeniem bielejących się w nagłym słońcu kości. Aura zdecydowała się na jasność i związane z tym lekkie ocieplenie klimatu, co dobrze robi w tym krajobrazie fantastycznie doskonałej grozy. Głęboki oddech i akrobatyczne zejście na dół z widokiem na altanki i miejsca na gruźliczne leżaki.
Do wspomnianych już przy okazji Ballhaus w Grünau ostrzeżeń zanim się uda w takie opuszczone miejsce, tutaj trzeba koniecznie dodać jeszcze jedno: jeśli się potrafi zapomnieć, jeśli oczy po zamknięciu wieczorem w domu nie projektują tych obrazów, a wyobraźnia nie podsuwa najgorszych scenariuszy, to, oczywiście, fantastyczne miejsce do odkrycia i spędzenia zupełnie dziko swojego czasu. A szczerze mówiąc, nawet jeśli noc po takiej wycieczce pełna będzie niepokojących wspomnień i wrażenia obecności czegoś, co jakby przykleiło się do ciała i się nie odkleja, noc bezsenna, to i tak jedno jest pewne – będzie jeszcze niejeden raz. Dziś to był tylko wycinek tego kompleksu nastrojowo-złowieszczego, artystycznie-przeraźliwego.