Trzeba uspokoić zmysły, które to zadanie w Wenecji jest prawie niewykonalne. Po La Fenice roztrzęsiony jest każdy detal percepcji, oddech, smak, moment istnienia wypełnia ten obraz, ten zachwyt, to niedowierzanie, że tak ułudnie pośród wody plusków szczyt urody i bogactwo przepychu. Masło maślane, od którego nie można się odlepić, skwierczący przesyt dostatku.
Może rzut oka w kierunku Biblioteca Marciana? Skromnie nagi mężczyzna, za którym kryją się przepastne sale z drogocennymi rękopisami i studentami, którzy się zwyczajnie tutaj uczą. Może spokojny oddech pozbawiony egzaltacji w „najpiękniejszym salonie Europy” – placu św. Marka, gdzie szarość walczy z bielą, błękitem i miękką purpurą aksamitu? A może pobożnie bazylika św. Marka, obowiązkowa, choćby to było już zapomniane – na chwilę modlitwy i przymknięcia oczu? Jednak tuż po ich otwarciu – nadmiar i bezmiar kosztowności, wyjątkowości architektury i ozdób w każdym calu. Bazylika jest nazywana szkatułą, gdy się okazuje, że większość zdobiących ją czy to elementów architektonicznych, czy to figur, czy obrazów zostało sobie przywłaszczonych, sprowadzonych tutaj w wyniku wojennych wypraw, ta nazwa wcale nie dziwi. Gromadzić złoto...tym razem nie tylko w niebie.
Zwiedzanie kościoła można poczynić na własną rękę, tradycyjnie z książką w dłoni, bądź zamówić przewodnika. Ostatnia opcja okazała się być niezwykłą. Portal miasta Wenecja do takiej formy zachęcał, na miejscu byliśmy tylko my i dwie młode dziewczyny, z których jedna okazała się być przewodniczką. Uprzejmie popchnęła nas do wnętrza kościoła za innymi turystami, by nagle zepchnąć z wyznaczonej trasy zwiedzania i otworzyć potężne wrota, za którymi zniknęliśmy niepostrzeżenie. Cisza, potęga, wieczność i Maryja ze złotym butem. Dopiero na końcu wnętrze wypluło nas ku Złotemu Ołtarzowi, który przypomniał dosadnie – jesteście w Wenecji, Gwiazda nie znosi bylejakości, a skromności i powściągliwości trudno tutaj przeżyć.
Ukojenia należy szukać w … cieniu, który każdy, nawet taki format, jak Wenecja, ma. Ten cień jest doskonały – orzeźwiający, ocucający, ożywczy i trwały. Łatwo go znaleźć – wystarczy skręcić w prawo albo w lewo, w którąkolwiek uliczkę, która zaplącze w labirynt zaułkowych zakamarków. Najczęściej bywało pusto, jakby turyści się zmówili i krążyli po wytyczonych jej przyciągającą magią trasach, jakby te nieodkryte Wenecji czeluście były tylko dla przez Nią wybranych. Mijając Rialto oblepione ludzką ciekawością i fotograficzną próżnością ukazuje się krzywa wieża kościoła św. Stefana, która jak magnes pozwala wokół siebie krążyć i odkrywać nowe. Niemożliwy antykwariat z morzem wylewających się z niego książek, postaci z innej epoki, które sprawiają wrażenie zagubionych w czasoprzestrzeni, pomniki z roześmianymi twarzami, plac San Polo z twarzą o zatkniętej buzi, kościół Frari, który jak Panteon pełen wybitnych Wenecjan milczących wprawdzie, jednak wymownie prezentujących wnętrze sakralne jak muzeum, a na przedkońcu Al Vecio Marangon – jedyny dla nas lokal wyspiarski, który nie pobierał kopertowego (kopertowe trzeba płacić nawet, gdy się nie je, tylko np. dla towarzystwa jedzącego pije kawę, co wielu uważa za vipowski skandal). Jedzenie było robione ręcznie, karta dań skromniutka, za to jakość – fenomenalna. Jak w domu, u włoskiej mamy.
A co było na końcu – popis iście estradowy – kulisy wyjątkowe, mieszanka splendoru z nowoczesnością, chłód wieczornej bryzy i szelest rozkruszających się nugatowych lodowych kryształów otulonych śnieżnobiałą bitą śmietaną – gianduiotto. Dla zaawansowanych polecają coppa cardinale – plaster lodu nugatowego z czapą loda waniliowego, a na to czekoladowa posypka. Nad brzegiem, z widokiem na zachodzące słońce. Millevoglie da Tarcisio. Polecam – koniecznie z uno spritz:-)
Można jeszcze przyjrzeć się perwersyjnym oknom wystawowym to tu, to tam, ale o tym cicho sza...