Co za maj, co za kraj!
Słońce, słońce i to rozniebieszczone niebo, oszalała w swojej delikatności młoda, soczysta zieleń i niebywała radość rozświergotanych ptaków, które w euforii prokreacji tworzą koncert na tysiące nut. Duńska wyspa Fionia jest idealnym miejscem do rozkoszowania się niemalże zmysłowo wiosną. Nietrudno sobie wyobrazić jej dzikość i dziewiczość sprzed tysięcy lat. Już nie chodzi tylko o odkrycia sprzed 7 000 lat pierwszych ludzkich śladów, ale fakt, że podobno do 1300 roku istniało na niej około... 10 osad. 10 osad, a wokół, zależnie od pory roku, albo przyjazna, ciepła przestrzeń, albo chłodna, mglista i groźna bezkresna dal. Około roku 1500 istniało już 7 000 tysięcy gospodarczych dóbr na Fionii, połowa należała do arystokracji, ćwierć do kościoła, a reszta do duńskiej korony. Nic dziwnego więc, że do dziś podróżując po wyspie co rusz napotyka się pałacyki, zameczki czy dworki, których ostało się 123.
Zza zakrętu wyłania się zdający się nie kończyć budynek i choć widać, że to zabudowanie gospodarcze, robi dostojne i godne wrażenie. Nie można się tej magii po raz pierwszy, ale nie ostatni, oprzeć. Jak piękna nieznajoma (bądź nieznajomy) przyciąga magicznie i od razu fascynuje zaklętym, acz nieodgadnionym smakiem. Czy to już miłość? Za budynkiem znajdują się domy mieszkalne, przechodząc przez magiczną bramę, nad którą przelatuje ptak, wyłania się zielona, milcząca przestrzeń z chatkami pod strzechą przycupniętymi nad tatarakowym stawem, jak i strzeżone przez smukłe i strzeliste drzewa, być może zaklętych na określoną wieczność nieposłusznych giermków. Ostergaard nie rozprasza i nie zdradza. W sam raz na przejazdem odkrytą tajemnicę.
Rezydencja Ulriksholm Slot wyłania się już bardziej spektakularnie i arystokratycznie. Jest trochę jak zabawka, rozpieszczona, otulona ledwie dostrzegalną troską starego ojca, który rozkazał wybudować tutaj ten obiekt dla swojego 23-go dziecka. Król Danii i Norwegii Christian IV Oldenburg miał ich w sumie 24 z sześcioma różnymi kobietami, ale właśnie dla tego przedostatniego, wtedy dwulatka, zażyczył sobie takiego ojcowskiego spadku. Ulrich Christian Gyldenløve być może trochę przypominał mu siebie, gdy jako 11-latek został królem, nie wiedząc, co taki tytuł może oznaczać. Zakupiona w 1632 roku posiadłość Skinnerup ozdobiona została tym pięknym zamkiem przemianowanym na Ulriksholm na cześć nieślubnego synka. Jego matka, Wiebke Krause, niania z zawodu, popadła w niełaskę po śmierci Christiana i została pochowana poza murami Kopenhagi. Ulrich zadbał o pośmiertną rehabilitację rodzicielki, której szczątki przeniesiono do pobliskiego kościoła w Kølstrup, sam umarł w młodym wieku 28 lat po trudach wojny szwedzkiej (1658-60).
Rezydencja trwa jak zaczarowana, z zaczarowaną zieloną fosą i takim samym ogrodem. Niedaleko jest jezioro, a w otaczającym zamek parku kwitnie właśnie dostojnie magnolia. Uchylone drzwi, choć wnętrza można zwiedzać tylko latem na zamówienie. Można za to wynająć piękne sale i celebrować wspólną miłość, prosząc o bezinteresowne błogosławieństwo dwuletnie dziecko, któremu taki zachwycający po dziś dzień prezent ofiarowano.