Unoszą się nad pięknie położoną Lanckoroną duszyczki wierne i waleczne, w którymś momencie zamienione w anioły, choć one same po szlachecku i zgodnie z przysięganą wiarą wolałyby zostać w tym miejscu sobą. Mogiła około trzystu ciał może jest tylko prochu symbolem, ale przecież oni ostali w miejscu swojej walki o niepodległość przeciw imperium, królowi i jego wojskom. Idea nadająca życiu smak, położenie miejsca, w którym przyszło im oddać życie – fantastyczne.
Lanckorona w wielkanocną niedzielę leniwie rozgania zgromadzone trochę ciemne, trochę mgliste chmury. Wyjątkowy koloryt jej wnętrza – drewniano-jarmarczny z elementami naiwnie acz dobrodusznie zadomowionych tutaj aniołów, urzeka atmosferą dawno minionego. Król Kazimierz III Wielki galopujący z niedalekiego Krakowa, by zwierzynę licznie tutaj zgromadzoną upolować, zamek i kościół powstały na jego zlecenie, w końcu miasto królewskie (od około 1361 roku) na prawie magdeburskim (prawo do handlu w Krakowie, wyrębu drzew, dostarczaniu piwa dla mieszczan) i owi konfederaci z roku 1771, którzy byli uczestnikami być może pierwszego polskiego powstania narodowego. Pierwsza bitwa miała miejsce 20 lutego, druga 23 maja, czyli dziś jesteśmy dokładnie pomiędzy, tylko 248 lat później. Prawie nic w Lanckoronie nie pamięta tamtych czasów, poza ruinami zamku, w którym się przez trzy lata gromadzili, gorąco dyskutowali, wierzyli, zapewne modlili, trwożyli i wroga wyczekiwali. Gdy nadszedł umierali w setkach, podczas gdy rosyjska strona straciła około czterech, może pięciu żołnierzu. Słabo uzbrojeni, podobno niezdyscyplinowani, oddali co mieli najważniejszego i czuć to w tych okolicach do dziś – niemą wiarę w cud.