Przechodząc przez małą i trzeba przyznać, że prawie niewidoczną bramkę, przekracza się symbolicznie jakąś granicę z przeszłości, która rozpięła się nad losami dwóch kryjących w sobie ciekawe historie budynków.
Za nami pozostaje pięknie odremontowany i fantastycznie na potrzeby turystów zaadaptowany budynek byłej fabryki i młyna hotel Młyn Jacka. Powstał w 1886 roku za przyczyną hazardu. Niejaki Franciszek Foltin, syn drukarza, wygrał w karty milion cegieł. Oczywiście pierwsza na myśl przyszła mu drukarnia, do powstania której jednak nigdy nie doszło. Najpierw była tutaj fabryka kołków do obuwia i rurek do przewodów elektrycznych z tartakiem na tyłach. Młyn powstał w latach 20-tych minionego wieku z lokomobilą, która zapewniała pracę aż do II wojny światowej, podczas której uległ zniszczeniom. Po wojnie zakładem zajął się Salomon Barber, który go unowocześniając poprzez doprowadzenie linii energetycznej zapewnił na długie lata okolicznym rolnikom możliwość mielenia i zboża walcowania. Dopiero w latach 80-tych XX wieku zaczęły się ekonomiczne trudności, handel przyczynił się do młyna upadku. Ktoś próbował jeszcze finansowego szczęścia sprzedażą mebli sprowadzanych z Holandii, jednak gwiazda prosperity wygasła. Młyn opustoszał i zastygł w trwodze powybijanych szyb i zakurzonych maszyn. Aż pojawił się w roku 2004 niejaki pan Jacek, który miał podrapać się w głowę i udać do właściciela w sprawie ubijania interesu. Dwa lata później, najwyraźniej dopinając swego, w budynku zaczęła się kompleksowa renowacja z przebudową i po sześciu latach otwarto z dumą hotel, który dopracowany w wielu szczegółach rozpieszcza swoich gości detalem i klasą obsługi. Od piwnic po sufit troszczy się o turystów pięknymi widokami, wyszukanymi smakami, wygodnymi łóżkami, a ręce irańskiego masażysty Rezy pobudzają do życia uśpione pokłady mocy ozdrawiających i regenerują niejeden zapomniany i zwiotczały mięsień.
I z terenu tego właśnie hotelu można przejść przez tajemniczą bramkę do świata, który choć dawno przeminął, wciąż lekko emanuje obecnością. Na kształtnym wzniesieniu połacie czosnku niedźwiedziego kontynuują życiodajną energię tak potrzebną każdemu stąpającemu po trudu padole człowiekowi. Czosnek ten jest pod ochroną i nie wolno go zrywać, ale można oddać się aromaterapii, jak i doznaniom wzrokowym połączonym z zaostrzeniem słuchu. Ten świat żyje i brzęczy, szeleści, szumi, dźwięczy, kwili, świergoli, szczebiocze dołączając i słuch do orgii doznań, której bezgrzesznie można się oddać. Poezja inspiracji i pożywka jak delicja. Tylko konsumować.
Zatapiając się w ten pełen poezji i smaku świat nieuchronnie dochodzi się do pięknego budynku, który wyglądając na opuszczony strzeżony jest przez dwie boginie odwrócone do niego twarzami i malutką sowę, mającą zapewne niebywałą moc. To były dwór letniskowy Emila Zegadłowicza, poety i prozaika, współzałożyciela poznańskiego kabaretu Ździebko, kierownika literackiego Teatru Polskiego w Poznaniu, doradcy księgarni św. Wojciecha, wykładowcy sztuki w konserwatorium w Katowicach, założyciela grupy poetyckiej „Czartak” i wydawcy czasopisma pod tym samym tytułem (pierwszy numer został wydrukowany u drukarza Foltina, ojca znanego nam szczęściarza-hazardzisty), tłumacza-germanisty i odkrywcy fenomenu rzeźbiarstwa ludowego, świątkarza Jędrzeja Wowry. Do tego dworku przyjeżdżali w latach 20- i 30-tych XX wieku artyści, by tutaj nie tylko wypoczywać, ale i tworzyć, a przede wszystkim dyskutować. Posiadłość była rodzinna, Emil odziedziczył ją po ojcu Tytusie Zegadłowiczu i darzył sentymentem, gdyż właśnie w niej spędził swoje dzieciństwo. Ograbiony z kolekcji sztuki i zniszczony przez okupantów niemieckich wrócił do rodziny, a dziś mieści się w nim muzeum. Muzeum otoczone tajemnym światem, który właśnie z eksplozji obfitością budzi się do życia.
Wiosna, ach wiosna – najpiękniejsza pora roku do podróży po Polsce.