Nie napiszę niczego mądrego, zachwycającego czy zachęcającego o Budapeszcie.
Nie wiem czym zawiniłam, że miasto ukazało nam swoje nieprzyjazne oblicze – pięknie położone z górzystą Budą i nizinnym Pesztem przepasane jakby wstęgą dumnym Dunajem pozostawiło krzykliwy i szary ślad.
Tłumnie, głośno, nieuprzejmie, brudno, z jesiennym mandatem za zbyt długi czas spędzony przy automacie parkingowym (kontroler twierdził, że anulował...) i kierowcą autobusu zamykającym drzwi przed nosem przytrzaskując jednocześnie wyciągniętą w jego stronę rączkę dziecka (wspominane do dziś jako „głupi pan w Budapeszcie”;-)) pozostawił niejasne wrażenie nie tyle niesmaku, co paradoksalnie niedosytu.
Myślę jednak, że nie powinno się jechać do stolicy Węgier po Puszcie. To grzech, którego miasto nie wybaczy. Wjechaliśmy ze słońcem, które przerodziło się w nagły deszcz i porywisty wiatr, wyjechaliśmy po dwóch nocach z tego deszczu w pełne słońce i to jest najwyraźniejszy znak – Budapeszt nie lubi porównań czy kontrastów. Złości się niepomiernie i sinieje z głośnym zgrzytem i turystycznym bełkotem zapchanego na wieczornym rejsie stateczku.
Nie zraził jednak skutecznie, nie zapieramy się i nie przysięgamy, że nigdy więcej. Wprost przeciwnie, jednyk tylko wtedy, gdy nadarzy się okazja.