Sierpniowy poranek w Budapeszcie to stos książek, malutka świeczka na kawałku świeżego ciasta, brakuje tylko szampana z maliną, który to napój z łatwością można dostać w jednej z licznych budapesztańskich kawiarni, gdzie kelner to kelner, z zawodową nonszalancją i dyskrecją serwujący zamówione śniadania. Postawa godna naśladowania, kelnerem trzeba się urodzić;-)
Wyruszamy w drogę, zapowiada się przyjemna i słoneczna aura, na ulicach wprawdzie huk, tłok i pęd, jednak każde tętniące życiem miasto ma swój urok, który postanowiliśmy odnaleźć. W oddali majaczy wzgórze zamkowe, pod które podjeżdżamy zatłoczonym autobusem, a później wspinamy się od tyłu bez towarzystwa. Wokół nie ma nikogo, jakby nastąpiła pomyłka w wyborze chyba najczęściej odwiedzanego przez gości miejsca w węgierskiej stolicy. Na górze widok imponujący i zapierający dech w piersiach – Budapeszt pokazuje nareszcie swoje wyjątkowe oblicze, nieokiełznane i pociągające, do tego przy pełnym słońcu i na tle oszałamiającego w barwie nieboskłonu. Jakby się uśmiechał, mamił nieodkrytą i tylko przypuszczaną magią. Zaglądamy do środka i odwiedzamy jedną z wielu wystaw – malarstwa Amadeo Modiglianiego – i Budapeszt już zawsze będzie mi się kojarzył ze zmysłowymi, elektryzującymi erotyzmem kobietami autorstwa jego pędzla.
Mijając mitycznego turula, groźnego ptaka, który miał przyprowadzić Madziarów na obecnie przez nich zajmowaną ziemię, tutaj trzymającego w swoich szponach miecz księcia Arpada, przechodzimy obok kościoła p.w. Najświętszej Maryi Panny, potocznie zwanego kościołem św. Macieja, pod którym dużo się dzieje. Jakaś pragnąca wiecznego wspólnego szczęścia młoda para szykuje się żarliwie do ślubnej uroczystości z tą tylko, niewielką zapewne w obliczu wieczności, różnicą, że musi to czynić sama. Tego typu problemów nie mieli zapewne ślubujący tutaj przed nimi Franciszek Józef z Elżbietą (Sisi), czy Karol IV Habsburg u Zytą.
Na tę uroczystą okoliczność udajemy się zgodnie z atmosferą do Ruszwurm cukrászda, czyli najstarszej cukierni Węgier, gdzie od 1827 roku serwuje się najlepsze i najwykwintniejsze wypieki, jak i gorącą smolistą kawę, jak i zimne lody. Wyjątkowo niezatłoczona kawiarnia z paroma stolikami w środku i na zewnątrz ma być podobno zawsze pełna. Ciekawe, szczególnie, że pogoda nagle się załamuje, robi się ponuro i wietrznie, a nawet chłodno. Nie dowierzając tej zmianie zjeżdżamy z zamkowego wzgórza z nadzieją na powrót słońca. Trochę zaskoczeni obserwujemy zmierzający we wszystkie budapesztańskie strony tłum świetnie przygotowany nie tylko na chłód, ale i na deszcz. Parlament węgierski oplata przejmujący wicher, lew wyciąga się w euforii piedestału w górę, a żołnierz łamie protokół przeciągłym nudą wywołanym ziewnięciem. Niedaleko stąd umierał drugi po Bemie polski bohater narodowy Węgier, Mieczysław Woroniecki, mając 10 października 1849 roku zaledwie 24 lata, jak i pełne waleczności i odwagi życie. Walczył w powstaniu węgierskim, bohaterstwo okazując w bitwie pod Perlasem 16 sierpnia 1848 roku, stracony po pojmaniu przez Austriaków.
Idziemy przed siebie otulając się chustkami, kuląc palce w sandałach przed chłodem sierpniowego, budapesztańskiego popołudnia. Słońce już dawno schowało swoje ciepłe oblicze za groźnymi chmurami i nadciągającym deszczem. Odkrywamy secesyjną kamienicę z w tym samym stylu urządzoną kawiarenką, urocze zakamarki, budynki zapierające monumentalnością i architekturą dech w piersiach. Wymieniamy socjalistyczne forinty w banku narodowym na pieniądze współczesne obdarzeni szerokim nostalgicznym uśmiechem przez panią kasjerkę. Zgłodniali zatrzymujemy się w ciekawym lokalu, by wyjść na zewnątrz w strugi deszczu i przebiec szybko do bazyliki św. Stefana, największej w stolicy. Właśnie trwa nabożeństwo, a w przedsionku kłębią się tabuny ludzi czekających na przejaśnienie. Wnętrze jest złote, otulone ciepłym światłem, tajemnicze, ale nie mroczne, choć być może przy słonecznej pogodzie wrażenie byłoby inne. Przed świątynią znajduje się piękne mozaikowy plac, pod którym ma się znajdować w pełni zautomatyzowany parking, odwożący samochody bez kierowcy na miejsca postoju. Jednak nie w głowie nam już odkrywanie czy zwiedzanie. Przemarznięci do szpiku kości, mokrzy i nie wiadomo czym zmęczeni docieramy do wynajętego mieszkania, by opatulić się w kołdry i koce i zagłębić w lekturach. Moich m.in. takich:
VlakZulaczyli o Budapeszcie w Budapeszcie:-)