Największa synagoga Europy wyłania się w byłej żydowskiej dzielnicy Budapesztu Erzsébetváros (czyli miasto Elżbiety od Elżbiety Bawarskiej znanej jako Sisi) trochę kontrowersyjnie spomiędzy zaniedbanych kamienic, którymi ta część miasta jest naszpikowana. Dzielnica przeżywa aktualnie swój renesans, pełna młodzieży (biorąc pod uwagę, że zalicza się do niej osoby do 35 roku życia) całego świata, która zdaje się przybywać do VII dzielnicy w celach wyłącznie nocno-rozrywkowych. Zapewne modnie się tutaj bywa, a ilość nowoczesnych lokali, uroczych kawiarenek i nocnych klubów jest spora.
Wielka Synagoga odrodziła się w podobnym stylu po wojennym koszmarze jej wiernych, który jej samej nie dotknął. Wysadzona w powietrze w 1939 roku, wsparta hojnością żydów całego świata (klientki Estée Lauder w minionym wieku też się do jej odnowy przyczyniły) dumnie odsłoniła swoje potężne oblicze. Po 1500 miejsc dla kobiet i mężczyzn, zabawne obrazki żydów przed wejściem i powaga, jak i ciężar kamienia po przekroczeniu jej progów.
Synagoga z dwiema cebulowymi wieżami powstała według projektu Ludwiga Förstera w latach 1854-59 w stylu mauretańskim, tzw. żydowskim gotyku, który ma symbolizować orientalne pochodzenie jej wiernych. Wnętrze przypomina trzynawową bazylikę z apsydą i podwójnymi emporami, kipi od złotych i ciepłych kolorów, rozjaśnione i podświetlone blaskiem lamp w formie świec oszałamia i zachwyca. Aron ha-kodesz z rodałem (Tora) i organy, na których grał sam Franz Liszt. Po wysłuchaniu krótkiej opowieści o historii budynku zapraszani jesteśmy do przejścia do muzeum Zsidó, wybudowanego na miejscu domu, w którym urodził się Theodor Herzl, żydowski dziennikarz, twórca współczesnego politycznego syjonizmu, z którego bogatego życia utkwiła mi po dziś dzień historia nieszczęśliwego małżeństwa i trójki zrodzonych z niego dzieci. Jedna córka chora psychicznie była narkomanką i zmarła po przedawkowaniu heroiny, druga, też cierpiąca na zaburzenia, została zamordowana w Theresienstadt przez nazistów, a syn popełnił samobójstwo (zresztą w rocznicę pogrzebu swojej siostry).
Drzewo życia autorstwa Imre Varga nie pasuje wcale do tej historii, jak i innych, zapisanych na jego srebrnych, poruszanych każdym ruchem wiatru i w promieniach słońca błyszczących podłużnych listkach. Płacząca wierzba ma istnieć wiecznie i wciąż graweruje się w jej bytność imiona tych, którym zagrabiono życie. Nagły skurcz tego niewymownego przerażenia, które czai się w duszy w obliczu niepewności ludzkiego, czyli i naszego – Twojego i mojego losu. Długa płyta jakby nagrobna z pierwszym imieniem i nazwiskiem Raoul Wallenberg, szwedzkiego dyplomaty i przedsiębiorcy, którą oplatają dziesiątki kamieni, jakby żydzi tulili do siebie człowieka, który ratował im życie sam ginąc w każdym dosłownym sensie tego słowa w czeluściach nienasyconej historii. Przyczynił się do uratowania około 100 tysięcy żydowskich istnień, których problemy odkrył przy okazji pracy w banku w Hajfie, a gdy stał się współwłaścicielem budapesztańskiej firmy importowej i eksportowej delikatesów, nie potrafił już inaczej, jak ratować spisane na stracenie i zapędzone do getta dusze. Nie wiadomo kiedy i jak zginął. Wiadomo tylko, że aresztowało go NKWD i wywiozło do Moskwy, a tam już ślad po nim zaginął. Według oficjalnej wersji miał zginąć w 1945, widywano go potem w sowieckich więzieniach, na zsyłce, albo w szpitalach psychiatrycznych. Prawda skryta w tajnych moskiewskich archiwach do dziś nie ujrzała dziennego światła, pomimo usilnych próśb nie tylko dyplomatów, czy historyków, ale i rodziny.
To trudne w swojej piękności i ważności miejsce. Budapeszt wciąż chłodny i szary, a dzielnica z plecionką starego i nowego przyczynia się do istnej huśtawki nastrojów. Niedaleko od Wielkiej Synagogi odkrywamy przy Rumbach utca 11-13 synagogę Rumbach, która powstała w opozycji i po rozłamie wspólnoty żydowskiej w 1868 roku. Tutaj właśnie gromadził się tzw. odłam Status-quo, który się nie reformował, zbudował za to piękny w zdobienia dom modlitwy. Długo stał zniszczony, dziś dźwięk przejmującego śpiewu zachęca do zajrzenia do środka. Grupa ludzi siedzi na środku i śpiewa, a kolorowe ściany żyją w tym brzmieniu fascynującym życiem odrestaurowanych barw. Nie wiadomo, co tutaj będzie. Jeszcze się nie zdecydowano.
Mijając Sisi i parę ciekawych kamienic docieramy do tętniącej życiem Király utca, która aż kipi procesem odnowy i renowacji, tchnie nowoczesnością pomiędzy ruinami i przypomina nachalnie, że to obraz, który szybko i bezpowrotnie minie, że już za chwilę będzie tutaj nieprzyzwoicie drogo. Pomiędzy nią a Dob utca pod numerem 13 rozciąga się fascynujący kompleks siedmiu budynków z sześcioma podwórzami z zatłoczonymi lokalami i trochę groźną, przeszywającą atmosferą. Powstał w XIX wieku jako internaty dla rumuńskich ortodoksyjnych studentów ufundowane przez bogatego mecenasa sztuki. Pewnego ponurego dnia w czasie II wojny światowej zablokowano obydwa wejścia, a mieszkańców oddano w ręce koszmarnej śmierci głodowej. Dziś te kawiarnie i ta rozrywkowa atmosfera są jakby na przekór i kto wie, może religijny fanatyzm, jak i podobna w wydźwięku polityczna ideologia minionego wieku z ulgą i wdzięcznością przyjmują w zaświatach ten przekorny dziejów bieg .
Uff. Budapeszt-ponurak zostawiamy za nami. Wyjeżdżamy, kto by nie zgadł, w słońce i ciepło północno-zachodnich Węgier, rozprężamy zziębnięte i przytłoczone wielkomiejskością ciała i dusze. Buzie się nam uśmiechają do miasta, które wita nie tylko przyjemną temperaturą, ale i brakiem turystów, czystością, estetyczną wyrazistością, barokiem, zielonością i łagodnością przepływającej przez nie rzek Dunaju i Raby. Jednak o tym w następnym rozdziale...