Lichtenberg wita kolorami. Ta stara wioska, która z upływem czasu zmieniła się w nowoczesną, jak na socjalistyczne lata, dzielnicę Berlina, jest symbolem epoki, której echo wybrzmiewa niewiarygodnością istnienia. Kolorowe graffiti, południowoamerykańskie murale, stare kamienice na tle blokowisk, ośmiopasmówka z nieustannym szumem przejeżdżających samochodów i szept rewolucjonistów, który przykryła patyna zmian.
Gdy wysiadamy na dworcu kolejowym Lichtenberg nic nie zachęca do dalszej wędrówki. Do bólu pozbawiona fantazji architektura stacji ożywa barwami użytymi przez zapewne młodych ludzi, którym pozwolono na ozdobę szarego betonu. Stary mural przedstawiający wioskę nikaraguańską przy ulicy Skandynawskiej z 1985 roku autorstwa Manuela Garcia Moia to sztuka naiwna, nieprzystosowana do warunków atmosferycznych kawałkami i płatami niszczała na przestrzeni lat, by w przypływie społecznej inicjatywy doczekać się obietnic ratunku tego lata. Dalsza droga pomiędzy blokowiskami przynosi niewiarygodną ciszę, gdzieniegdzie jakiś mieszkaniec bezszelestnie wypala papierosa na balkonie, a stara robotnicza figura pokazuje drogę do tych, którym niejedno miasto w Europie Wschodniej zawdzięcza swój wygląd. Wzdłuż torowisk, pośród maków i ogródków działkowych pracowników kolei żelaznej docieramy do centralnego cmentarza Friedrichsfelde.
A tutaj bezgłośny krzyk wszystkich za życia walczących, uczestniczących w rewolucjach i powstaniach, wznoszących pięści w niejednych przemówieniach, grożących zwycięstwem, butnych, odważnych, życie oddających i innym zabierających socjalistów i komunistów. Zamilkli, choć energia nagromadzona zdaje się poruszać ziemię ich skrywającą, pulsują niewysłuchane proletariackie hasła, więzną w zesztywniałych gardłach waleczne okrzyki, ideały obumarły wraz z oddaniem ducha przestrzeni, poza którą, według nich, niczego więcej nie ma. Niejeden z pochowanych stał nad świeżym grobem zmarłego towarzysza i energicznie domagał się sprawiedliwości, by za chwilę w drewnianej trumnie pozwolić innym prowadzić wyzwoleńczą walkę.
4-metrowy głaz widać już z oddali. Wejście na cmentarz świadczy o znamienitej przeszłości, dziś odrapane, zaniedbane, już wielkimi gośćmi nie honorowane, skromnie przypomina o zawartej za nim treści. Jakaś informacja o planowanych pracach i szara, chrzęszcząca ścieżka prowadząca do kręgu socjalistycznych postaci. Zgromadzeni wokół siebie, wydani na pastwę historycznych zmian, pozbawieni czerwieni tysięcy składanych kiedyś ku ich czci goździków, wciąż dumnie świadczą o socjalistycznej, proletariackiej rzeczywistości. Kogo tutaj nie ma – Liebknecht, Sobottka, Wolf, Pieck, Ulbricht, Singer, Auer i ona, Róża Luxemburg, której nazwisko wciąż przewijało się na lekcjach historii i społecznego wychowania. Kobieta feministka, działaczka ruchu robotniczego, żydówka, spędziła trzy miesiące w więzieniu za obrazę Wilhelma II, pobita po powstaniu robotniczym, zastrzelona i wrzucona do kanału. Zwłoki odnaleziono sześć miesięcy później. Dla niej i dla Karla Liebknechta Ludwig Mies van der Rohe zaprojektował pomnik rewolucyjny odsłonięty tutaj 13.VI. 1926 roku, zniszczony przez nazistów i nigdy nie odbudowany. Już na emigracji w USA autor musiał się z niego lata później przed komisją śledczą McCarthy tłumaczyć, podejrzewany o antyamerykańskość i poglądy komunistyczne, dumnie się do dzieła przyznawał.
28 kwietnia 1880 roku miasto Berlin zakupiło ten teren, by stworzyć na nim cmentarz dla wszystkich – bez względu na przekonania i wyznanie, dla biednych, których koszta pochówku pokrywało. Gdy w sierpniu 1900 roku 150 000 tysięcy uczestników pogrzebu Wilhelma Liebknechta (polityka, założyciela niemieckiej SPD) przechodzi w procesji z Charlottenburga tutaj, by oddać mu ostatnią posługę, cmentarz staje się cmentarzem socjalistów. 33 ofiary powstania Spartakusa 1919 roku, żołnierze I wojny światowej, a po II wojnie funkcjonariusze partyjni rządów socjalistycznych, komuniści, naukowcy i wszyscy, którzy z partią sympatyzowali. Na znajdującym się na początku miejscu honorowym z głazem ku czci z wymownym „Zmarli napominają nas” chowano wyłącznie zasłużonych socjalistów, czego od jesieni 1989 roku zaprzestano. Niedaleko stąd pośród drzew trudno dostrzec skromny grób rodziny bankierskiej von Bleichröder, kiedyś mauzoleum, nie przetrwało komunistycznego sąsiedztwa i zostało zniszczone.
Na cmentarzu znajduje się jeszcze hala do uroczystości pogrzebowych i połacie zielonych łąk, pod którymi spoczywają urny anonimowe, ludzie, których życzeniem był pochówek bez rozgłosu i nazewnictwa i tych, których tożsamości nie udało się ustalić. Jest miejsce pochówku już po wojnie zebranych zwłok przeciwników nazizmu i część, gdzie spoczywają artyści, głównie ci z czasów DDR, ale i słynna rzeźbiarka Käthe Kollwitz, czy dyrektor teatru rewiowego Friedrichstadt Palast Wolfgang E.Struck.
I dwóch wielkich berlińskich ogrodników – projektant tego cmentarza Hermann Mächtig, jak i dyrektor królewskich ogrodów Axel Fintelmann.
Ten spacer jest niepokojący. Niby cisza, niby wieczność, ale jakiś oddech niespełnienia, wydźwięk ludzkiego życia, które tak bardzo zależy od zewnętrznych wpływów, epok, w którym przyszło mu istnieć.
Wszyscy oni, słynni i anonimowi, ich emocje, idee, codzienność i praca, wspomnienia i tęsknoty, wybrzmiały w historycznej przestrzeni i zamilkły na wieki. My, jak i oni, nic nie wiemy o przyszłości, o tym, co jest poza granicą śmierci, nie wiemy, czy pamięć jest ważna, czy to tylko ewolucyjny przypadek, który przemieli wszystko w nicość i zapomnienie. I jakoś symbolicznie pasuje na zakończenie tej lichtenberskiej robotniczo-rewolucyjnej wędrówki pociąg spalinowy stojący przy dworcu, Baureihe VT 18.16, tutaj 175 015-016, wybudowany dla kolei wschodnioniemieckich w latach 1963-68, kiedyś ekspresowo jeżdżący jako luksusowy do Czechosłowacji. Podróż pociągiem to trochę jak próba wyprzedzenia czasu, zyskania paru chwil, zagarnięcia przez prędkość czego dla siebie. To, czego umarli już nie mogą... chociaż... być może mogą bardziej od nas;-)