Droga 66 jezior (66-Seen-Wanderung) wiedzie przez land Brandenburgii wokół Berlina na długości 416 km, podzielona na 17 etapów przecina osiem parków regionalnych. Oznaczona niebieskim kółkiem na białym tle kwadratu obiecuje idyllę zupełnie nieprzypuszczalną w tak bliskiej odległości niemieckiej stolicy.
W oparciu o książkę Manfreda Reschke „66-Seen-Wanderung” można podążyć ową trasą wybierając pojedyncze etapy bądź rozpocząć od pierwszego i przejść systematycznie wszystkie 17-ście. My decydujemy się na start w Poczdamie i zamierzamy przejść kolejne odcinki odwrotnie od sugerowanego kierunku w książce.
Z dworca głównego w Poczdamie tramwajem linii 91 jedziemy przez piękne miasto do stacji końcowej Pirschheide. Niezbyt zachęcające widoki, jak na początek trasy, pętla tramwajowa i jakieś odrapane budynki, ale czując w powietrzu bliską zmianę i ciesząc się na dotarcie do mostu, przez który mamy przejść nad pierwszym tej trasy jeziorem Templiner See żwawo i dziarsko maszerujemy przed siebie.
Droga do mostu stoi wprawdzie otworem, jednak otoczona jest metalową siatką, na której zawieszono informację, że obiekt jest wyłączony z ruchu dla pieszych. Nie wierząc, a właściwie licząc na przejście, dochodzimy do jeziora, ale musimy zawrócić, gdyż przez most naprawdę nie da się przejść. Chyba że po torach.
We wspomnianej książce każda trasa ma przynajmniej jeden, jeśli nie parę, wariantów. Nasza także, więc wędrujemy po prawej stronie Templiner See aż do promu, który przewiezie nas za 50 centów do Caputh. Wędrujemy wzdłuż brzegu wciąż spychani na pobocze asfaltowej drogi, po której przemieszczają się rowerowe tłumy. Docieramy do radosnego w swoim wygodnictwie campingu Sanssouci podziwiając stałe parcele wyposażone we wszystko, jakby to tutaj właśnie był ich mieszkańców dom. Idealnie wypielęgnowane, wypucowane i ozdobione przyczepy oraz rozleniwieni właściciele, którzy dumnie spoglądając na wędrowców zapewne myślą, że są godni zazdrości. O wiele przyjemniejsze są jednak urocze domki w Groß Wentorf czy samym Caputh po drugiej stronie od ściśniętych jak sardynki pojazdów kempingowych.
A w Caputh odwiedzamy galerię artysty, który ołówkiem maluje przyrodę z fotografii. Pan Schmidt ma banalne niemieckie nazwisko, za to niebanalną rękę, przy niektórych rysunkach trudno mi uwierzyć, że to nie zdjęcie. Artysta się uśmiecha i cierpliwie wyjaśnia, że nad obrazem pracuje pół roku, codziennie. Oszołomieni ludzkimi zdolnościami kierujemy się znów alternatywną trasą etapu 17-tego w kierunku pałacu Caputh odkrywając drobiazgi w oknach świadczące o dumie osady ze swojego najsławniejszego mieszkańca – Alberta Einsteina. Jego domu dziś nie odwiedzimy, zajrzymy za to na chwilę do malutkiej królewskiej rezydencji, która jest jedynym zachowanym z czasów Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma I maison de plaisance w stylu wczesnego baroku. Bogato wyposażona, ze wspaniale zdobioną salą balową i wyjątkową salą w suterenie, która została wyłożona 7500 tysięcami fajansowych, holenderskich, biało-niebieskich płytek na specjalne życzenie Fryderyka Wilhelma I Pruskiego ku przyjemniejszemu spożywaniu straw po towarzyskich polowaniach.
Trochę trudno sobie wyobrazić politycznie wprawdzie niemającego wielkiego znaczenia, za to po dziś dzień słynnego spotkania trzech europejskich królów w 1709 roku, gdy Fryderyk I Pruski gościł w uroczym pałacu Augusta Mocnego i Fryderyka IV (króla Danii i Norwegii) przybyłych na spotkanie bogato zdobionym statkiem. Chodziło o unię przeciwko Szwecji, ale jak już wspomniałam, zawarty przyjacielski i neutralny pakt był pozbawiony politycznego znaczenia, a miejsce na spotkanie zbyt skromne, jak na trzy koronowane, o jakże wielkim wtedy znaczeniu, głowy.
Wokół pałacu rozpościera się aż do jeziora uroczy park, gdzie niedaleko brzegu odkryjemy jeszcze restaurację, a naprzeciwko pałacu znajduje się kościół ewangelicki tak typowy w swojej formie dla Brandenburgii i Berlina. Wypielęgnowany wewnątrz, z gwiezdnym sklepieniem i spokojem protestantyzmu, otoczony jest parkiem, który posiada parę ciekawych szczegółów. Głaz narzutowy przypominający rodzinną tragedię pewnego lekarza, Oskara Hakena, podobno bardzo lubianego w Caputh, który przed wmarszem Armii Czerwonej 1945 roku poszedł z całą rodziną na dobrowolną śmierć. Ta trochę lakoniczna informacja nie wyjaśnia makabrycznej decyzji. Sześcioro członków rodziny w wieku 6, 13,15, 35, 45 i 47 lat popełnia samobójstwo pod koniec rozkwieconego młodą zielonością kwietnia. Oprócz nich w całym Caputh w podobny sposób rozstały się z życiem 24 osoby – kwiecień i maj tego kończącego szaleństwo wojny roku uchyliły rozpasanej śmierci wrota. A raczej otworzyły na oścież. I jakby nigdy nic obok niewielkiego głazu rośnie dąb Lutra, wyhodowany ze szczepu tego z Wittenberg, świadka podarcia przez Lutra papieskiej bulli z ekskomuniką i wrzucenia szczątków do ognia, z którego płomienia nie miał jej wybawić brzęk wpadających do kościelnych skarbonek monet. Idea reformatorska żyźnie i wiernie odnajdująca podłoże na brandenburskiej ziemi. W obfitej zieloności ktoś wspina się na prowizoryczny krzyż, a las woła w swoje dające wytchnienie czeluści.
Idziemy do najważniejszego. Nasza trasa nosi dumne miano 66 jezior, więc to właśnie one – brandenburskie i podberlińskie jeziora mają grać najważniejszą rolę. Przede wszystkim gna mnie trochę ciekawość – jest ich naprawdę 66? A może mniej? A może więcej? Są podobne do siebie, jak rodzeństwo, a może zupełnie inne, charakterne i wyjątkowe każde w sobie? Na dzisiejszej trasie spotykamy siedem z nich:
1. Templiener See o 5,1 km² powierzchni, głębokie na 6 metrów, przez które przepływa Hawela;
2. Petzinsee. które jest właściwie zatoką Templiner See i Haweli, wydarte nazwą kusi deweloperów wizją nowych i atrakcyjnych placów pod zabudowę dla mieszczuchów pragnących i natury i aglomeracji w jednym;-)
3. Schwielowsee okrążone już zostało w przeszłości,
proszę zajrzeć;-)
4. Caputher See o 54 hektarach powierzchni, długie na 1,142 km, szerokie na 759 metrów, głębokie na 5 do 8 metrów, powstało 19 000 lat temu w czasie zlodowacenia północnopolskiego;
5. Großer Lienewitzsee o 15,14 hektarach, długie na 740 metrów, 200 metrów szerokie, 6 głębokie, choć też powstało około 19 000 lat temu pierwsza wzmianka o nim przypada na rok 1317, a jego nazwa pochodzi z języka połabskiego. Ma najwięcej mieszkańców: leszcz, płoć, wzdręga, lin, krąp, okoń, sandacz, szczupak, sum, węgorz, a z ptactwa łyska zwyczajna i perkoz dwuczuby. To jezioro jest tradycyjnie naturystyczne, o co podobno od jakiegoś czasu toczy się konflikt. Pałeczkę golasów przejęło
6. Kleiner Lienewitzsee, a na końcu mijamy
7. Karinchensee, które jest tak małe, że nawet nie ma o nim danych.
Niebieskie łódki uderzają z pluskiem o brzeg, znaki szlaków mnożą się na pniach przyjemnymi kolorami, brzozy wiją jak węże w drugim życiu zanurzone w tysiącletnich wodach, ławki odkrywają balsam dla oczu i ambrozję dla duszy, kładki bawią lekkim zgrzytem zachwytu nad bagnem, kłączem czy kaczeńcem, zabite piorunem drzewa żyją hubą i trzmielem, jak i kornikiem, pnie drzew żyjących pokarbowane i fantazyjnie naburmuszone ozdobione majowym listowiem, a młoda brzoza z młodym dębem przyjaźnią się po sąsiedzku, splatając gałęzie i opowiadając sobie najnowsze leśne plotki. Paprocie jeszcze nie kwitną na bagnach, za to młodym pióropuszem tworzą urocze wokół drzew kępki, mlecz oddaje się musze, dmuchawiec marzy o pierwszym i jedynym locie w płodną przestrzeń, jesień wciąż miesza z młodą wiosną, a drobniutkie listki wiotkiej brzozy rozczulają. Kaczki wpływają w zielone widoki jak z obrazka, a ścieżka wije się usłana grzejącymi się w majowym słońcu szyszkami.
Docieramy do uroczego dworca kolejowego Ferch-Lienewitz, który zapewne jeszcze w latach 80-tych minionego wieku tętnił życiem, teraz ślicznie ustrojony kwieciem zamknięty na cztery spusty straszy elektrycznym szlabanem. Z rozkładu jazdy dowiadujemy się, że od wczoraj pociągi zastąpiły autobusy, ich przystanek podejrzewamy niedaleko, gdyż po drugiej stronie ulicy stoi metalowy pręt z tablicą H. Za pół godziny mamy zostać stąd zabrani, co sprzyja rozprostowaniu nóg i posileniu żołądków po 14-kilometrowej wędrówce. Na wszelki wypadek o 15.45 ustawiamy się przy ulicy niecierpliwie wyglądając autobusu, po 10 minutach miny nam rzedną, by od razu się rozchmurzyć, gdy zza zakrętu wynurza się czerwony autokar. Zapobiegawczo machamy ręką, bez czego pojazd by się prawdopodobnie nie zatrzymał (zimą pociągi na odwiedzonej przed chwilą stacji zatrzymują się tylko na żądanie) podchodzimy do otwartych drzwi, by usłyszeć od kierowcy, że tutaj nie ma przystanku. Na pytanie, a gdzie jest, słyszymy beztroskie „nie wiem”, po czym lekko zdezorientowani pytamy, czy autokar jedzie do Poczdamu, „tak”, brzmi odpowiedź (oczywiście dźwięcznym „ja”) i taka sama pada na pytanie, czy możemy się z nim zabrać. Muszę dodać, że autokar miał wyświetlony na tablicy z przodu numer pociągu i stację docelową: Poczdam. W środku nie było nikogo poza kierowcą i jego kolegą. Na wszelki wypadek już wewnątrz proszę o bilety, co wywołało u kierowcy trochę niezrozumiałą dla mnie reakcję: „nie mamy biletów, my tylko ćwiczymy, taka jazda próbna, biletów nie ma i nie będzie”. Pomyślałam, że mogłyby się zrealizować te wszystkie z namiętnością oglądane horrory, które, niestety, nigdy dobrze się nie kończą. Pies rozwalił się na dwóch siedzeniach, dziecko na następnych, a my...no cóż, nie ukrywam, że czujnie obserwowaliśmy nieznaną drogę i z ogromną ulgą wjechaliśmy ponownie do Caputh. A żeby tego było mało na dworcu kolejowym w Poczdamie zaopatrzyliśmy się w bilety na kolejkę miejską do Berlina i dopiero na stacji docelowej zorientowaliśmy się, że bilety wprawdzie przygotowane do ewentualnej kontroli nie zostały podbite w kasowniku. Czyli czerwony autokar nie tylko oszołomił, ale i odebrał rozum.;-)