Polowałam na Kunst-Loose-Tage już od paru lat.
I od lat było coś ważniejszego od tego terminu w Kotlinie Freienwaldzkiej.
Tym razem się jednak udało i w upalną niedzielę wyruszyliśmy w drogę ku nieznanemu i owianemu tajemnicą. Trochę dziewicza, zagubiona na pograniczu, z oszałamiającą przestrzenią i wyludniona po załamaniu się socjalizmu.
Przyszedł jednak moment, gdy zaczęli osiedlać się w tej okolicy artyści uciekający przed wielkomiejskością, bądź szukający ciszy i spokoju, o które atrybuty tutaj nie trudno. Corocznie otwierają swoje domy, gdyż dom artysty to jego atelier i przez trzy dni oczekują, witają i goszczą gości. W powietrzu atmosfera wyjątkowości, serdeczność i otwarte szeroko ramiona dla tych, którzy zadziwieni nie tylko prezentowaną sztuką, ile przede wszystkim stylem życia. Najbardziej zaskoczyło mnie i zadziwiło stare gospodarstwo rolnicze z małym dworkiem i przybudówkami, które za jedyne sąsiedztwo miało bezkresne pola. Małżeństwo w nim od ponad dwudziestu lat żyjące – ona artystka, on zajmujący się szambami i odpływami – stworzyli charakterne i dumne miejsce, którego magię trudno było zignorować i nie ulec jej wpływowi. Podobno wiosną roztopy utrudniają powrót do domu, a jesienią przeciągle gwiżdże wiatr.
Odwiedziliśmy tylko paru artystów, gdyż nie sposób zagarnąć wszechstronności tej krainy na jeden raz. Od byłej parafii ewangelickiej, której nowy właściciel, były dziennikarz ulegając pokusie studiów sztuki w wieku 40-lat, oddał się pasji na całego i zakupił dom tylko i wyłącznie w celu promowania artystów, przez ogród rzeźbiarza, atelier malarza, po ów dom zagubiony w łanach zbóż – to i tak było bardzo dużo jak na jeden dzień. Pozostał cień impresji pod powiekami i tęsknota za Kotliną nieskazitelnie ustronną.