Prom na wyspę Langeoog nie jest uzależniony od morskich pływów. Jednym pasmem można zawsze do wyspy dotrzeć, chyba, że przeszkodzi sztorm. Rozkład jazdy jest stały, w przeciwieństwie do innych niemieckich Wysp Fryzyjskich, gdzie zmienia się dopasowując do faz księżyca. Tutaj z malutkiego portu w Bensersiel wypływamy nareszcie na naszą pierwszą Fryzyjską Wyspę pomimo niezbyt dobrze zapowiadającej się pogody. Jednak co tam – jest prom, są mewy, jest wiatr. I ten niedopisania zapach Morza Północnego.
Po dopłynięciu na Langeoog wszyscy pasażerowie kierują się do wyspiarskiej kolejki, która już czeka – nostalgiczna, kolorowa, z trochę niewygodnymi, drewnianymi siedzeniami i przewozi turystów do tzw. centrum. Ten mały pociąg od wielu lat reguluje tutejsze życie i jego intensywność – gdy wywozi gości i przywozi nowych ruch się natęża, gwar jak w wielkim mieście wzrasta, by wybrzmieć z rozejściem się wszystkich do zarezerwowanych kwater. Robi się cicho, nie biorąc pod uwagę wzburzonego wokół morza. Cicho i sennie.
Zabudowane centrum to domy z czerwonej cegły, wodna wieża będąca symbolem wyspy i wydmy zasłaniające widok plaży. A historia Langeoog dyktowana jest sztormami, powodziami i lotnymi piaskami, które skutecznie utrudniały życie próbującym zamieszkać tutaj ludziom. Mającą 10 tyś lat wyspę po raz pierwszy wspomniał Strabon (63 w p.n.e.-23 w n.e.), grecki historyk i geograf, służący Rzymianom. I tutaj muszę jeszcze koniecznie wspomnieć, że ani Lengeoog ani żadna inna niemiecka Wyspa Fryzyjska nie były nigdy połączone ze stałym lądem, tylko powstały na skutek sedymentacji i porostu wydm piaszczystych.
Początek XVI wieku to w 1509 roku tzw. druga powódź w dzień Kosmy i Damiana i w 1511 w św. Antoniego, cały wiek XVII to lotne piaski i do tego rok 1651 z powodzią 22 lutego zwaną Piotrową, która miała przepołowić wyspę, podobnie jak bożonarodzeniowa 1717 roku, po której zostały tylko cztery rodziny. Jednak i one po sztormie w roku 1721 przeniosły się na stały ląd i Langeoog została wyspą bezludną.
Notabene pierwszym z imienia znanym mieszkańcem wyspy był niejaki Beyffe Eyben, żyjący tutaj w latach 1619-1692.
Wracając do bezludności to po 11 latach wróciły trzy rodziny, nie wiadomo czy te same, które ją opuściły i wytrwały do 1736 roku, by jednak od około 1740 roku już na stałe powróciło tutaj życie. Ludzkie życie. 39 osób, które odnotowują kroniki roku 1777 utrzymywały się z rybołówstwa, szczególnie połowu wielorybów. Za czasów Napoleona kwitł przemyt, do tego stopnia, że generał stacjonował na wyspie do 200 żołnierzy, których ślady znajdziemy za chwilę na wschodnim końcu ostrowia.
W lutym 1825 roku kolejny sztorm spowodował zapiaszczenie wyspiarskich pól uprawnych i tworzenie się do 1851 roku wydm w południowo-zachodniej części.
A w 1830 przyjechał na Langeoog sędzia Vangerow z Aurich, zostając tym samym pierwszym gościem i to właśnie od tej znamiennej wizyty rozpoczął się turystyczny rozwój. Regularne połączenie promowe i pierwszy kapitan Cassen Frerichs, który swoją szalupą transportował gości, by w 1851 roku zarejestrowano 100 odwiedzających, w roku 1876 już 365.
Pani być może lekkich obyczajów podpiera latarnię, a wodna wieża ukazuje ograniczoną przestrzeń wyspy. Dlaczego ludzie chcą w ogóle tutaj żyć? Co ciągnie człowieka do tych konturów, poza którymi traci życie? Ten skrawek ziemi jest wydany na pożarcie pogodowym demonom, wcześniej czy później znów przyjdzie katastrofa, anomalia, parę minut, które zabiorą wszystko. A jednak budowane są tutaj domy, układane życie, organizowane, jakby nie było wokół tego żywiołu nieobliczalnego. A jest, szum jego, jednostajny i miarowy, wieczny.
Wodna wieża jest również wynikiem sztormu. W 1906 roku zanieczyścił wszystkie studnie na tyle, że mieszkańcy byli zmuszeni do zadbania o pewne źródło słodkiej wody. Trzy lata później powstała mała wieża, którą sfinansowano wprowadzeniem opłaty kuracyjnej dla turystów (1906 rok). Dzisiaj jest symbolem Langeoog i turystyczną atrakcją, gdyż widok z niej jest fascynujący. Nie ukrywam, jakbyśmy my wszyscy właśnie tutaj obecni byli w połówce łupinki od włoskiego orzecha…
Idziemy w stronę morza mijając Muzeum Sztuki – najmniejsze na świecie, jak głosi tabliczka. Urocza budka, w której zobaczymy parę obrazów do kupienia, stojąca obok domu miejscowego artysty. Wszystkie wyspy przyjmują kreatywność i są przyjazne w inspiracji twórcom. Po przejściu wydmy naszym oczom ukazują się najpierw bezkresne szare wody, a krótko potem drugie „morze” – plażowych koszy, kolorowych, trochę krnąbrnie czekających na lato. Tulimy się do żywiołu, zostawiamy ślady, które bez skrupułów zabierane są w odmęty i pochylamy nad meduzimi parami mocno trzymającymi się piasku. I wracamy do pani pod latarnią, która uśmiechnięta pomimo nasilającego się deszczu cicho śpiewa swoją
"Lili Marleen". Lale Andersen była piosenkarką i aktorką, a właśnie dzięki jednej piosence zyskała sławę na całym świecie. Tutaj miała swój dom i chociaż zmarła w Wiedniu kazała się pochować na wyspiarskim cmentarzu. Uśmiechnięta pani z aniołkiem pojednała nieuchronność losu z instynktem samozachowawczym i na wieki, jak i na żywiołu moc, spoczęła na wyspie.
Co robić, gdy coraz mocniej pada deszcz? Jakoś nie mamy ochoty na kawiarnie, więc zaglądamy do informacji turystycznej, by dowiedzieć się o skromne możliwości. Za chwilę ma podjechać dorożka, która zawiezie gości do tzw. Meierei, czyli mleczarni, oddalonej od centrum o 8 km, obiektu, do którego każdy szanujący się podróżnik musi na Langeoog dotrzeć. Meierei to sentyment dziesiątek niemieckich pokoleń, to babcia, które zawozi tam wnuczkę i opowiada, jak smakowało kiedyś tutaj świeże mleko prosto od krowy. Na skutek unijnych przepisów handel nim został zakazany, więc kosztuje się dziś mleka zsiadłego z sokiem z rokitnika, cukrem i cynamonem serwowanego z kromką czarnego chleba.
Wóz jest pojemny i zakryty plandeką, a
dorożkarz ma okienko, przez które komunikuje się z gośćmi. Szybko ujawnia swój dosadny humor i zabawia nas opowieściami, jak i trochę bezlitosnymi żartami. Goście są w najlepszych humorach. Od przodu płynie taka atmosfera, że chyba każdy pojechałby z tym panem na koniec świata. I jak się szybko okazało – jest małżeńska para z południa Niemiec, odbywająca sentymentalną podróż, jest babcia z córką i wnuczką, które raz do roku wspólnie wyjeżdżają, jest mama z synem, która tęskni trochę za Nową Zelandią, przemierzaną przed narodzeniem dziecka tylko z partnerem i jest dorożkarz.
A w mleczarni gwar i tłok. Wszyscy ściśnięci wokół paru stołów czekają z utęsknieniem na specjały i nikomu ta ciasnota nie przeszkadza. To właśnie tutaj znajdują się ślady bytności napoleońskich żołnierzy w postaci odnalezionych armatnich kul. Jest nam dobrze i chwilo trwaj, utwierdzaj się na wnukom opowieści. Tylko dorożkarza brakuje. Opowiada swoje dzieje nieoczekiwanie, jakby wyczuł to pytanie o wyspy sens.
Gdy wracamy wypuszcza wszystkich, a nam każe zostać, twierdząc, że dowiezie nas na dworzec. Ulegamy, nie czując niebezpieczeństwa porwania, bo i dokąd. Śmiejemy się, przyjaźnimy nieoczekiwanie, a na końcu zdziwieni słyszymy zaproszenie do zamieszkania tutaj – „na pewno znajdziecie pracę, zapytajcie w urzędzie burmistrza”. Uśmiechamy się lekko. Zastanawiamy chwilę. Wsiadamy do kolejki i odjeżdżamy. Jak i on, żeby nakarmić konie. Na dzisiaj koniec pracy. Spróbuje nie odbierać telefonu.
Langeoog:
powierzchnia: 19,67 km2
mieszkańcy: ok. 2 tysięcy
długość: 18 km
szerokość: pomiędzy 1 a 3 km
dla gości przygotowanych jest 15 tysięcy łóżek
brak samochodów (oprócz dwóch dopuszczonych w drodze mądrego wyjątku: karetki pogotowia i wozu strażackiego)