Klasztor benedyktynek Alexanderdorf jest w protestanckim morzu Brandenburgii samotną wyspą katolicyzmu. Młody, jeszcze nawet nie stuletni, otwiera swoje wrota dla szukających nie tylko wiary, ale i zwykłego noclegu w ciszy i ustroniu prowincjonalnych bezkresów. Siostrzyczki gromadzą się dzisiejszej niedzieli w samo południe na śpiewy, a my możemy się chwilę ich uduchowionym i miłym twarzom przyjrzeć. Szczególnie rozczula je nasz najmłodszy członek rodziny, spod czarnych habitów mrugają filuternie roześmiane oczy. Szybko jednak znikają za drzwiami prowadzącymi do konwentu. Dzisiaj modlitwa, a od jutra prace porządkowe, a przede wszystkim wypiekanie hostii, które odbierają prawie wszystkie katolickie i ewangelickie parafie wschodnich Niemiec, jak i wyszywanie paramentów kościelnych. Trochę kręcimy się po ogrodzie i pomieszczeniach dla gości, zakupujemy to i owo w malutkim samoobsługowym sklepiku i kierujemy się do starej kopalni gipsu. Na brandenburskich piaskach wszelkie skały to wyjątek, tutaj znajdziemy ich parę, do tego kopalnia istniała przez 700 lat, a wydobywany gips znajdziemy w okolicznych kościołach czy klasztorach, jak i w budowlach królewskich miast Berlina i Poczdamu.
Teren jest grudniowo tajemniczy i mroczny. Nieoczekiwane wzniesienia i stopnie, jeziora, smutne brzozy, pochylone zmokłe trawy, a wszystko na tle obłupanych gipsowych skał. Przez cały objęty ochroną teren prowadzi ścieżka dydaktyczna, postawiono tablice informacyjne, tak więc owe enigmatyczne krajobrazy nabierają naukowego znaczenia i wyrazu. 250 milionów lat temu utworzył się cechsztyn i skupił w skały osadowe, które na skutek ruchów tektonicznych ziemi wyparte zostały na jej powierzchnię. W wyniku ługowania powstał gips, którego właściwości odkrył człowiek i zaczął go tutaj właśnie w XII wieku wydobywać. Żmudne stulecia, zaspokajanie apetytów władców, zasilanie kieszeni zarządców, wypalanie i transportowanie do kupujących. Najpierw odłupywano gips ręcznie, od 1742 roku stosowano wysadzanie. Tego szarego popołudnia trudno sobie wyobrazić berlińskie i poczdamskie pałace, które swoje piękno zawdzięczają temu miejscu – zatopionemu w smutnej szarości i trudnej egzystencji tych, którym przyszło minerał w takich warunkach wydobywać.
Docieramy do najwyższego wzniesienia gipsowych terenów, dumne 79, 46 m n.p.m. Widoczność niewielka, ale wrażenia fajne. Maszerujemy wzdłuż śpiących pól do bagien i jeziora Faules Luch, które śpi jeszcze smaczniej otulone mgieł pierzyną. Zaskoczeni odkrywamy na brzegu zanurzone w wodzie muszelki. Lekkimi wertepami kierujemy się do swego czasu najgłębszego wwiertu w ziemi. W 1871 roku po czterech latach prac dokopano się do 1271,60 metrów i przez 15 lat była to najgłębsza dziura na świecie. Wtedy to odkryto, że temperatura we wnętrzu naszego globu wzrasta co 33,70 metrów o jeden kelwin.
Tę niesamowitą jak na ostatni miesiąc roku wędrówkę kończymy na dworcu kolejowym w Zossen szukając czegoś do jedzenia, a odnajdując tylko koronkową lokomotywę, która pasuje do niemieckiego adwentu jak ulał. Jedzenie czeka na nas w jakimś uroczym wiejskim hoteliku otulonym światełkami i bożonarodzeniowymi ozdobami, które wraz z nami pomału toną w przepaści brandenburskiej nocy.