Do Burren należy jedna z największych atrakcji Irlandii, słynne klify Moheru. To rzut beretem, a po drodze zatrzymujemy się niedaleko pięknej zamkowej ruiny, której nie omieszkamy obejrzeć. Do wieży prowadzą tajemnicze schody i już za chwilę, z lekką dozą adrenaliny, ukazuje się naszym oczom przepiękny widok na okolicę.
A same klify są okupowane, szczególnie w sierpniowym sezonie, przez turystów. Przynajmniej tak wieszczą wszystkie przewodniki. Dojeżdżając do nich kierowca prowadzony jest niechybnie do płatnego nie tyle za samochód, co za każdą osobę parkingu (podobnie jak przy Grobli Olbrzyma), chociaż wstęp na skaliste wybrzeże jest bezpłatny. Przyznaję, że wysiedliśmy wszyscy, poza kierowcą, z samochodu, uznając to za lekką przesadę. Szybko się okazało, że mieliśmy szczęście – pilnujący przed kasą parkingowy opuścił swoje stanowisko, już po nas podjeżdżający nie mieli takiego szczęścia. Pięć kilometrów dalej parkuje się bezpłatnie, a tutaj opłata dotyczy centrum turystycznego.
Wspinając się pod górę przygotowani duchowo na znane ze zdjęć widoki zamieramy z wrażenia. Nic nie odda tego przeżycia i tych emocji, które w jednej sekundzie obarczają ludzkie zmysły. Jest pięknie. Niewyobrażalnie i nie do opisania zachwycająco pięknie. W dole dudni ocean, na górze wrzeszczą ptaki, a klify wstęgą finezyjnych form wiją się osiem kilometrów aż po horyzont. Po prawej kamienna wieża wybudowana przez ekscentrycznego lorda w XIX dla swoich gości przyciąga wielu, po lewej niekończąca się ścieżka zaprasza do przejścia nią od pewnego momentu już w całkowitej samotności. Niewielu decyduje się na jej przejście, co naprawdę warto uczynić. Do tego wszystkiego spektakl słoneczno-mglisto-chmurny, raz olśniewający blask, raz ponurość gęstych i aż granatowych obłoków. Klify są warte swojej sławy, a dla nas sezon irlandzki jest jak listopad w Berlinie – do bezgranicznego zaakceptowania.