Pada. Najpierw nie, a później ściana deszczu. Nie popłyniemy dzisiaj na Wyspy Liparyjskie. Promy nie kursują przy takiej pogodzie. Jedziemy za to do Mesyny – miasta zwanego bramą Sycylii.
W Mesynie zdążymy dojść do katedry mijając zaskakujące murale, figowce wielkolistne, Marię przed portem, która błogosławi Was i wasze miasto (cytat z jej własnego listu do chrześcijan Mesyny). Księża w fiolecie z palmami uciekają przed deszczem do swojego pałacu, a my skrywamy się w świątyni i zostajemy na mszy. Gdy się kończy, wciąż pada. Dobiegamy do pierwszego otwartego lokalu, plastik-fantastyk, zimno (kaloryferów na Sycylii brak, a klimatyzacja wyłączona) i rezygnując z horrendalnie drogiej herbaty za cztery euro zadowalamy się łykiem espresso za dwa. Bez obowiązkowej szklanki wody!
Stamtąd, wciąż w deszczu, dobiegamy do pięknego pałacu i dostrzegamy, że jedne z wielu wejściowych drzwi są otwarte. W środku uprzejmie wita nas strażnik, a że poza włoskim nic innego z gardła nie wychodzi, woła kolegę karabiniera. A kolega łapie okazję za nogi i zapewne zabijając nudę, otwiera podwoje prezydenckiego pałacu. Kolejne potężne drzwi otwierane są z namaszczeniem, biura sekretarzy, sale ze zdjęciami wszystkich prezydentów miasta, aż docieramy do gabinetu prezydenckiego. Uroczo. Budda, Gandhi i King. Pokój i mafia precz. Balkon z widokiem na plac, na którym brak obywateli. Zbyt deszczowo.
W sumie to wcale ta otwartość nie jest dziwna. Prezydent miasta Renato Accorinti jest pacyfistą, nie należy do żadnej partii i najchętniej chodzi boso. Władza go nie interesuje, polityka to według niego usługa, a urząd miasta jest dla obywateli, nie odwrotnie i pierwsze co zrobił po objęciu stanowiska to zlikwidował barierki w drzwiach do prezydenckiego pałacu.
Co ciekawe jego poprzednicy traktowali urząd jako źródło finansowego wzbogacania się, a żony dwóch ostatnich w dniu objęcia przez niego prezydentury siedziały w areszcie za korupcję i defraudację. Accorinti pracuje podobno 14 godzin na dobę, walczy z urzędniczą skorupą, z mafią, nepotyzmem i mostem, który miał połączyć Sycylię ze stałym lądem. Na koszulkach i w jego gabinecie można przeczytać – No al Ponte (Nie dla mostu). Kawaler mieszkający z mamą w domu, w którym się urodził. Karabinier więc się nie boi. Przyjemną jest myśl, że być może opowie jutro swojemu szefowi o niezapowiedzianej wizycie.
Dalej prowadzeni jesteśmy do sali konferencyjnej, w której akurat trwa posiedzenie kobiet. Tuż obok znajduje się sala parlamentarna z częścią dla dziennikarzy i obywateli. Gdy się tą wyjątkowością nacieszymy, nasz przewodnik proponuje jeszcze niespodziankę. Przechodzimy obok archiwum, do którego nas nie wpuści, gdyż „strasznie tam śmierdzi”, by dotrzeć do tylnej części kompleksu. Na zewnątrz, w środku, znajdują się stare mury z czasów rzymskich. Takie archeologiczne wykopalisko w urzędzie.
Ze wzruszenia nie wiemy jak się pożegnać, a przede wszystkim jak podziękować. Jakakolwiek zapłata w ogóle nie wchodzi w grę, ale serdeczny uścisk i wymowne spojrzenia oczu. Ten karabinier był cudowny, co stojący za nim prezydent miasta umożliwił – zamiast zatrzasnąć urząd na cztery spusty, przyczynił się do atmosfery otwartości i sympatii. Było bosko.