Pada od rana i ciągle, zaczynamy więc naszą wizytę w Luksemburgu od starej (rok założenia1885) fabryki świec Peters w Heiderscheid. Do 1990 roku, gdy umarł Christophe Goedert, fabryka była czysto rodzinnym interesem. W 1992 roku przeszła w posiadanie Johna Petersa, który po gruntownym i zapewne doskonałym wykształceniu w Niemczech podjął się ożywienia umierającego zakładu. Początkowo kontynuował czysto kościelny interes i produkował na religijnych rytuałów potrzeby, dziś dużą część zaopatrzenia stanowią świece dekoracyjne oraz okolicznościowe.
I pan Peters jest pewnie doskonałym przykładem luksemburskiego stylu życia – jedno z najbogatszych państw europejskiego kontynentu, malutki, ale główny ośrodek finansowy świata (jest siedzibą 166 banków!) z połową ludności napływowej i ze 157 tys. dojeżdżającymi tutaj codziennie do pracy ludźmi. Każde dziecko rozpoczynające szkołę musi władać trzema językami (luksemburskim, niemieckim i francuskim), a od 1979 roku nikt nie publikuje żadnych danych na temat religii w państwie. Artykuły dekoracyjne więc są logicznym i dopasowanym do rozwoju sytuacji krokiem.
Przyfabryczny sklep ma obiadową przerwę, która kończy się za siedem minut. Idziemy więc na tę krótką chwilę do minimarketu, by od 13-tej zanurzyć się w ciepłej i woskowej atmosferze. Pachnie dzieciństwem i trochę kościołem (a jednak!), roztkliwia na każdym anielskim czy kocim kroku i oczywiście otwiera portfele, choć ceny są wyższe od naszych (czyli niemieckich) drogeryjnych. Przyznaję jednak, że jakość jest zdecydowanie lepsza – świeca płonie już trzeci wieczór i prawie wcale jej nie ubyło.
Stamtąd, wciąż w strugach deszczu, jedziemy do Esch-Sauer (fran. Esch-sur-Sûre), pięknie nad meandrującą rzeką położonego miasteczka. Sauer oplata go jak wstążką z trzech stron, a w środku znajdują się na wzgórzu ruiny twierdzy ciasno otoczone mieszczańskimi białymi domami. Urocze i sielankowe oraz wyludnione miasteczko jest każdego naszego kroku warte. Pomimo deszczu wdrapujemy się na pierwszą część starej twierdzy, której strzeże niemiłosiernie moknąca Maryja. Widok stamtąd się rozpościerający jest spektakularny.
Skała, na której stoimy, została nabyta w 927 roku przez niejaką rodzinę Meginold, której członkowie wybudowali tutaj zamczysko. Dwaj bracia Gottfried und Heinrich opuścili w 1096 roku swoje potężne domostwo, by wyruszyć na I wyprawę krzyżową. W XIV wieku obiekt przejęły w posiadanie trzy inne rody: Brandenbourg, Kronenburg i Falkenstein, ale mniej więcej w tym samym czasie twierdza zaczęła popadać w ruinę na rzecz rozwijającej się u jej stóp osady.
Opuszczamy średniowieczny stołp i tą samą drogą schodzimy do miasteczka, by odwiedzić drugą część twierdzy, która od stołpu oddzielona jest fosą. Deszcz jednak zagania do otwartego hotelu, który przyjął nas niezwykle gościnnie i sympatycznie poganiając do złożenia zamówienia, gdyż kuchnia za chwilę miała udać się na obiadowe okienko. Swoją drogą czy to nie dziwne, że restauracje właśnie w porze obiadu miewają przerwy?
Zamówienie zostało jednak dość sprawnie dokonane, kucharz pomimo pośpiechu przyłożył się do zadania rzetelnie, gdyż zaserwowane dania okazały się niezwykle smaczne. Atmosfera była nad wyraz ciepła i przyjemna, a w związku z tym, że byliśmy jedynymi gośćmi, a sale i duże i kilka, spędziliśmy w tym przytułku sporo czasu. Niestety, nie wpłynęło to na polepszenie aury. Część towarzystwa (z przodującymi tutaj czworonogami) poszła do samochodu, inni do drugiej części pięknych ruin zamczyska. Stara, odrestaurowana kaplica z dobudowaną przez jurnego restauratora na początku XX wieku dzwonnicą, piwnice i widokowa wieża,ogromne kałuże, kwiaty wychylające się spomiędzy kamiennych murów i widok zapierający dech w piersiach. I może właśnie deszcz, jak i kompletny brak zwiedzających przyczyniły się do wyjątkowej atmosfery, a teraz i wspomnień tego miejsca. Panta rei i nikt tego nigdy nie zatrzyma.