W połowie lutego zaczynają kopulować, w marcu wyruszają na północ. Przy Rio Grande samiczki składają pierwsze 400 do 500 jaj na liściach roślin trojeściowatych, które służą za pokarm larwom. Trucizna w nich zawarta odkłada się w powłokach ich ciał odstraszając w przyszłości przeciwników intensywnym pomarańczowym kolorem. Druga generacja leci dalej w okolice Waszyngtonu, a trzecia dociera aż do Kanady. Do 4500 km, rodzinnie, instynktownie i … nie wiadomo dlaczego. W Kanadzie przychodzi na świat generacja matuzalemów – podczas gdy normalnie osiągają wiek od dwóch do pięciu tygodni, żyją te tutaj urodzone od ośmiu do dziewięciu miesięcy. Z wiatrem, pod słonecznym kątem i za zmysłem magnetycznym wracają jesienią do Meksyku. Monarchowie. Królowie odwagi. Motyle wędrowne. Powracają tutaj zawsze tego samego dnia – Dia de Muertos (Dzień Zmarłych). Okoliczne lasy zmieniają kolor z zielonego na pomarańczowy. Kiedyś Indianie Otomi i Purepecha wierzyli, że to dusze zmarłych. Motyle wybierają tylko świerki, na których to gałęziach skupione w kolonie wzajemnie się ogrzewając odpoczywają. Hiszpańscy kolonialiści nazywali te drzewa świętymi świerkami. Żeby tutaj dotrzeć trzeba przejechać wiele zakrętów i stromych dróg. Przed wioską zaskakuje nas rodzinny interes w postaci dziadka i babci oraz wnuka. Ci pierwsi podnoszą linkę nad drogą, ten trzeci podchodzi do samochodu z bloczkiem karteczek i żąda pieniędzy. Za wjazd. Trochę zdziwiony słucha pytań zadawanych w jego rodzimym języku – o uprawnienia, o jakąś legitymację. Zrezygnowany spogląda na dziadka, który posłusznie opuszcza linkę. Gdy wyjeżdżaliśmy z drugiej strony na rogatkach też siedział dziadek i czekał.
Pobliskie Angangueo powstało, gdy Hiszpanie znaleźli w okolicznych górach złoto, srebro i miedź. Dobra passa skończyła się jednak w 1992 roku i trzeba do dziś czymś się ratować. Motyl to jedno, ale drzewo, na którym on siedzi to drugie, warte 300 euro,czyli miesięczny zarobek niejednego Meksykanina. Państwo próbuje ratować naturę i wraz z otworzeniem rezerwatu okolicy pilnuje policja. Pomału udaje się dotrzeć do świadomości tubylców i przekonać, że dochody z turystyki też są atrakcyjne. Pomału. Podobno w zeszłym roku znaleziono tutaj martwych dwóch aktywistów-ekologów, którzy angażowali się w ochronę drzew i szerzenie świadomości. Z tego właśnie powodu, drzewnej mafii grasującej po okolicach, do rezerwatu nie przyjeżdża zbyt wielu zagranicznych turystów. Czyli koło się zamyka.
Rzeczywiście poza paru Amerykanami odwiedzający to Meksykanie. Dla nas z powodu apogeum choroby trasa jest trochę trudna. Ponad 3000 metrów n.p.m. i ponad kilometr marszu w górę. Dołączającego przewodnika odsyłamy z trudem do innych gości, żeby mieć spokój, a przede wszystkim czas na spokojne dotarcie do celu, gdzie motyli na drzewach jest moc (liczba osobników może dochodzić do miliarda!), ale większość śpi. Nie spacerujemy w ich towarzystwie, nie siadają nam na ramionach czy głowach – odpoczywają skupione ze sobą. Być może to pora południowej drzemki, być może jest im zbyt zimno. W drodze powrotnej rozdzielamy się – męska osłabiona część wybiera zjazd na koniu, a ja spaceruje zupełnie sama do kasy. Moment królewski w świecie motyla.