Gdy Hernán Cortés w 1519 roku wyszedł na brzeg krainy Azteków, wielu uznało go za Quetzalcoatla.
Współtwórca świata obiecał im swój powrót.
"Pierzasty wąż", jak zwano Quetzalcoatla, wraz z bratem bliźniakiem Tezcatlipociem zamienili się w węże i pokonali potwora, a z dwóch połówek jego ciała stworzyli niebo i ziemię. Z kości istot zamieszkujących podziemne światy, wykradzionych ich bogom, stworzyli człowieka i podarowali mu kukurydzę. A Quetzalcoatl wynalazł kalendarz. I sprzeciwiał się ofiarom z ludzi.
Krąży o nim wiele legend. Według jednej zmuszony do opuszczenia Tuli odszedł ze swoimi zwolennikami do Choluli, gdzie miał nauczać przez 20 lat. A potem ją opuścił i udał się nad morze, obiecując powrót. Według drugiej ofiarował swoje życie za ludzi płonąc na stosie, jego dusza uniosła się do nieba zamieniając w Gwiazdę poranną (czyli Wenus), a ciało zstąpiło do Mictlanu czyli mitycznego świata podziemnego.
Być może jednak Quetzalcoatl był kapłanem, który tutaj w Tuli miał swój dom. Dom nie byle jaki, świątynia złożona z czterech komnat: złotej (ściany obite były złotą blachą), turkusów i szmaragdów, srebrnej (wyłożonej blachą i muszlami) i jaspisowej, którą też zdobiły muszle. W jego posiadaniu był również dom z piór, w którym też były cztery komnaty, ale opierzone: na żółto, niebiesko, biało i wielobarwnie. Kapłan był praworządny, a samym sobą dawał wzór etycznej postawy. Rozmodlony, dążący do osiągnięcia jedności z dwoistością, a jednocześnie dbający o dobrobyt poddanych. Czasy jego panowania zwane są złotym wiekiem. Sprzeciwiał się jednak ofiarom z ludzi, co rozsierdzić miało trzech szamanów, którzy rządni krwawych ofiar knuli spisek przeciwko uczciwemu. Podobno podstępnie odwiedziony od przeprowadzenia porannych obrzędów, być może napojony pulque, a nawet śpiący niecnie z własną siostrą, na końcu skompromitowany w rozpaczy opuścił Tulę. Miał udać się nad morze, a nawet dotrzeć do siedziby Majów na Jukatanie – bóg wąż Majów nosił imię Kukulkan.
Być może jednak Quetzalcoatla wcale nie było, być może opisywani w azteckich przekazach Toltekowie to filozoficzna i mityczna konstrukcja. Zlepek różnych antycznych społeczności i kultur, a każdy ośrodek Mezoameryki mógł nosić to miano, podobnie jak ich mieszkańcy. W czasach przedkolumbijskich Toltekiem nazywano każdego, kto miał talent artystyczny bądź rzemieślniczy. Tym bardziej fascynujące jest, że przypisujemy im autorstwo miasta w Tuli, chociaż tak naprawdę to tylko domysły, zwyczajnie nie wiemy, kto je zbudował. Zamieszkałe do XI wieku przez około 30 tysięcy ludzi, z piramidą Gwiazdy Porannej udekorowanej obrazami procesji jaguarów i kojotów (wzorowane prawdopodobnie na ośrodku w Teotihuacan), dwoma orłami rozszarpującymi krwawiące serce, czy twarzą niby ludzką z ogromnym przepołowionym językiem i piórami wyrastającymi z policzków. Na szczycie piramidy dziś stoją wojownicy, fascynujące postaci wysokie na 4,5 metra w strojach i z bronią, którzy prawdopodobnie kiedyś podtrzymywali stropy świątyni. Znaleziono ich zasypanych w dole, pogrzebanych w akcie samozniszczenia, który prawdopodobnie dokonali sami mieszkańcy.
Jakby nie było jest pięknie i cicho. Późnym popołudniem nie ma tutaj prawie nikogo, cały kompleks owiany jest wiatrem i tajemnicą. Rzeczywistość i hipoteza, które dręczą ludzkość od wielu już wieków.
Wyjazd do Meksyku zorganizował nam
Miecio. Bilety za 300 euro od osoby, a na dokładkę dużo słońca, zabytków, potężna porcja kultury i uprzejmości. Plany były duże – tutaj hipoteza, której oddaliśmy się z błogością, rzeczywistość zweryfikowała ułudę planowania i wydała wyrok na pewnik. Nasze pięcioletnie dziecko leciało do Meksyku z gorączką, która minęła dopiero w czwartek. W dodatku kolejny męski przedstawiciel rodziny sumiennie się zaraził i jego ognie trawiły do piątku. Program został w pierwszych dniach mocno okrojony, co sprowadziło nas do samych siebie. Zobaczyliśmy Meksyk taki, jaki sobie byśmy bez wpływów z zewnątrz wyobrazili – z dala od utartych turystycznych ścieżek. Weszliśmy w mrowisko, bo po pobycie tam tylko tak właśnie mogę go określić.