Wizyta w naszym pierwszym kolonialnym miasteczku Meksyku jest łagodnym przejściem z Atotonilco do centrum pełnego kolorów i radości życia. Bardzo jest to potrzebne szczególnej męskiej części towarzystwa, która z jednej strony dzielnie próbuje dawać sobie radę, z drugiej opada z sił i niewiele może na to poradzić. San Miquel de Allende spełnia swoją kojącą misję doskonale. Jest małe, barwne, w styczniu bardzo spokojne, z wieloma miejscami, gdzie można przysiąść i odpocząć mając przed oczami piękne widoki. Taka biblioteka publiczna. Na suficie w sklepiku wije się czerwonym ciałem ciekawa kobieta, a na dziedzińcu jednego z wielu baronowych pałaców tego miasteczka rozleniwienie pośród kwiatów, małej fontanny i uprzejmości mieszkańców. Panowie w kapeluszach uśmiechają się ze swoich leżaków fotografując smartfonami promienne załamanie i igraszki cieni. Zaglądamy do mijanego kościoła, oczywiście jednego z wielu przez mnicha założonego miasteczka, w którym mniej kojąco działa na nas Maryja zaborczo wyciągająca swoje dłonie, jakby chciała przyciągnąć i nie pozwolić się już oderwać. Maryja z językiem ognia na głowie.
Na zokalo jest znów spokojnie. Ryneczek tonie w zieleni, jest jak ogród, w którym rolę ptaków spełniają osławieni i przez co niektórych nielubiani ekspaci brzdękający na gitarze i wyśpiewujący rzewne amerykańskie piosenki. Różowo słodka katedra Parroquia de San Miquel Arcangel, a obok niej kościół, w którego drzwiach w szklanej trumnie zmarły Jezus staje nam na drodze. Nie wiadomo czy toruje drogę na zewnątrz, czy czeka na litość chwilowej przybysza uwagi.
Zachwycająco wygląda popiersie Carmen Masip Echazarreta, dyrektorki Akademii Sztuk Pięknych w towarzystwie byka na soczystym żółtym tle. W znajdującym się za nią budynku odkrywamy centrum kulturalne Escuela de Bellas Artes. Uroczy dziedziniec, gdzie nie wypada zrobić nic innego, jak wyciągnąć książkę i czytać, albo zajrzeć do sal wystawowych, w których akurat trwa wystawa muzyczna, interakcyjna, pozwalająca czuć nuty własnym ciałem. Przypadkiem odkrywam zdjęcie młodej Polki Agaty Szymczewskiej, skrzypaczki aktualnie grającej na skrzypcach Antonio Stradivariusa z ok. 1680 roku.
Nie wgłębiamy się ani w historię tego miejsca, choć na pewno jest fascynująca (Indianie, misjonarze, bogacze, Ignacio Allende, który tutaj urodzony walczył o niepodległość Meksyku, artyści, turyści i emeryci), nie eksplorujemy niezliczonej ilości sklepików, galerii, kawiarenek. Przysiadujemy za to często na ławkach, przyglądamy leniwie płynącemu życiu, kusimy na wegańskie lokum z meksykańską kuchnią, której ostrość już za chwilę postawi chłopaków na nogi. Jednak jeszcze nie w Allende.