Ciekawą sylwetkę gołębiej wieży widać już z daleka. Z bliska to przejmujący obraz rozpaczy, rozpadający się zabytek, który tylko tyle może. Murszeć i gubić substancję, by w końcu się rozpaść, za co nikogo nie będzie można winić.
Za nią w miejscowości Mallenchen stoi
dwór z 1787 roku, o którym niemiecka Wikipedia wprawdzie szeroko się rozpisuje, ale tylko i wyłącznie o jego położeniu, zabytkowości i archeologicznych badaniach. W czasie tych ostatnich odnaleziono na głębokości 60 cm dno pojemnika, w którym znajdował się drobny, gliniasty piasek i parę kości. Przypuszczalnie naczynie do przechowywania żywności w zimnej ziemi, z którego skorzystała mysz bądź inny gryzoń, tracąc przy tym życie, wspomina się jednak też o tradycji rytualnych budowniczych ofiar i o pogrzebach dzieci, które grzebano w pobliżu domu. O mieszkańcach nie ma nic.
Dwór zbudowała prawdopodobnie rodzina von Patow, Urodził się tu 10 września 1804 roku Robert von Patow, pruski urzędnik i polityk, którego ojciec Erasmus Gottfried von Patow (1767-1842) posiadał prawa do tych ziem. Robert miał przynajmniej jednego brata i siostrę, śmiech dzieci musiał więc często tutaj rozbrzmiewać. W 1858 roku dobudowano tylną część w stylu szwajcarskim, w 1945 roku rodzina została wywłaszczona. Do 1990 roku najpierw korzystali z niego uchodźcy, a później uczniowie, teraz jest w rękach prywatnych, ale mimo wszystko tchnie od niego pustką.
Największą jak do tej pory rolę w historii następnego pałacu odgrywał dach. Oczywiście główną siedzibę państwa stanowego w średniowieczu zajmowali ważni urzędnicy, książęta i władcy, jednak dopiero rok 1524 przyniósł pojednanie. W tym właśnie ważnym dla pałacu czasie wszystkie do tej pory osobno stojące budynki zostały połączone wspólnym dachem. Historia przewijała się konfliktami i wojnami przez Deutsch Drehna, które najpierw rozbudowane do czteroskrzydłowości padło ofiarą wojny 30-letniej. Poważnie uszkodzony pałac miał szczęście, gdy przejęty przez grafów von Promnitz w 1697 roku doczekał się godnej renowacji. Jeszcze uległ fanaberii nowego właściciela Moritza zu Lynar, która w 1806 roku otrzymując tytuł księcia zamienił po nabyciu włości rok później jego nazwę na Fürstlich Drehna (czyli książęca Drehna).
I tak już pozostało. Dziś w głębokiej wiejskiej ciszy, osaczony kopalniami odkrywkowymi, których parę jest w Dolnych Łużycach, przez co stracił część swojego projektowanego przez samego Lenne parku, trwa godnie w najpiękniejszej wiosennej krasie. Biel jego ścian oślepia, a piękno kompozycji oszałamia. Gospodarcze budynki, po lewej browar, on sam otoczony fosą, a za nim staw, kolorowa altanka, płacząca wierzba na wyspie, mostki, drzewostan sprzed wieków i dwie kaczki. Białe chmury odbijają się w wraz z nieboskłonem w tafli wody, uschnięte zeszłoroczne sitowie malowniczo stroi brzegi, a przylaszczki nadają barwnego akcentu całej okolicy. Wędrujemy po parkowych dróżkach, wchodzimy na teren zakazany, tablice informacyjne ostrzegają przed osuwającą się ziemią. Na lekkim wzniesieniu odkrywamy instalację artystyczną przypominającą o tradycji winnic i ważności picia dobrego, własnego wina i żegnamy się z pięknem i arystokratycznością tej okolicy. Chociaż nie, zaglądamy jeszcze do trzech miejsc. Najpierw kręcimy się po opustoszałym placu wsi, gdzie w starej szkole w zdrowych czasach działa kawiarnia, trabant jakby socjalizm nigdy nie przeminął i restauracja Pod Jeleniem z podobno historycznym wnętrzem. Oraz kamiennym kościołem, którego strzegą złe psy. Potem podjeżdżamy do zakazanego terenu byłej kopalni węgla brunatnego i wchodzimy rozglądając się, czy nie pogoni nas policja. Po paru krokach tablica informacyjna zaleca poruszanie się tylko po wyznaczonych drogach. Szybko dochodzimy do fundamentów
stojącego tu do 1979 roku kościoła. Jego powstanie datuje się na lata 1200-1300, dlaczego akurat tutaj i kiedy został opuszczony pozostanie na zawsze tajemnicą przeszłości. Wiadomo jednak, że wysadzono go w powietrze na potrzeby kopalni. Zbadano przedtem archeologicznie i odnaleziono szczątki siedmiu osób, które zmarły w późnym wieku 60 lat i były nietypowo wysokie. Przypuszcza się, że pochowani zostali po opuszczeniu kościoła w wyniku jakiegoś wyjątku. Stamtąd udajemy się do wprawdzie uroczego wiatraka, którego estetykę zakłóca i to poważnie trasa motocrossowa.
Przejeżdżając przez Crinitz zawracamy, skręcamy w lewo i dojeżdżamy do, na opuszczoną wyglądającej, fabryki. Piękny komin, stara brunatna cegła, powybijane okna. Wchodzimy przez dziurę w płocie na teren i szukamy wejścia. Uchylone okno, podstawiony stolik i krzesło, oba wyściełane poduszeczkami, wszystko wskazuje na to, że od czasu do czasu i inni pasjonaci lost places tutaj zaglądają. W środku fantastycznie. Jakieś maszyny, jakieś tablice, torowisko, wagony, palety pełne ceramiki. Przechodzimy od hali do hali i w którymś momencie jest już jasne, że budynek jest używany. Powłączane są jakieś urządzenia, nagle czerwone światełka kłują nas w oczy i szybko się wycofujemy. Daleko z przodu znajduje się prężnie działająca firma z ceramiką budowlaną. Prawdopodobnie korzystają ze starych hal nie dbając zbytnio o sam budynek.
Oddalamy się spiesznie zatrzymując w miejscu, które wyjątkowo do tego zachęca. Garncarstwo z dziada pradziada rodziny Klausch. Najpierw w 1861 roku zaczął Gustav, potem było dwóch Otto i Martin, a teraz od 1990 roku Detlef. Oryginalnie urządzona część wjazdowa, brama wprawdzie zamknięta na cztery spusty, ale zza niej dobiega muzyka. W Crinitz garncarstwo to długowiekowa tradycja, jest tutaj parę rodzin, które się tym zajmują, a co roku w pierwszy weekend kwietnia odbywa się duży jarmark garncarski. W tym, z powodów oczywistych, się nie odbędzie.
W Beesdau dopada mnie konflikt. Stoi tam pałac, z daleka jako taki wyglądający, otoczony przestrzenią, na której horyzoncie znajdują się zabudowania gospodarcze. Gdy podjeżdżamy bliżej, wysiadamy i przyglądamy sielskiemu widokowi to czuje, że właśnie jest tylko tak – sielsko. W jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jednak o arystokracji nie może być tutaj mowy, żadnych księżniczek nie mogło być, żadnych grafów, tutaj jest zbyt...przyziemnie? Idyllicznie? Nie mogę opędzić się od tego wrażenia. I nie pomaga wyjątkowa wieża wciśnięta między dwa budynki, która sprawia niesamowite wrażenie, wywołuje zaskoczenie i zachwyt. Dla mnie to mała, estetyczna wioska, rolnicza odpowiedź na hrabiowskie salony. I gdy później, już w domu, poszukałam jego historii, uśmiechnęłam się Thaera. To jego uczeń, rolnik Johann Gottlieb Koppe, nabył tę posiadłość i nadał jej około 1850 roku taki wygląd. Koppe, który był agronomem i reformatorem rolnictwa, a później wykładowcą w
Moglinie u Albrechta Daniela Thaera. Jego prawnuk nabył rodzinne włości w 1997 roku i mieszka tutaj do dziś. Zazdrościmy mu trochę. Wykwitnie, ale na miarę zwykłego człowieka.
Sielanki dopełnia wieża do obserwacji ptactwa, cichy przybytek balsamu dla duszy. Potrzebny przed dotarciem do ostatniego obiektu tego dnia. Pałac w Görlsdorfie wszystko, co najlepsze ma za sobą. Otoczony metalową siatką z jednej strony prezentuje się rozpaczliwie, z drugiej od razu widać, że kiedyś wszystko w nim było doskonałe. Cudnie skierowany na zachód z oblewającymi go promieniami wieczornego słońca, tarasem i podwyższeniem prowadzącym prosto do parku. Takie położenie, tyle przestrzeni. Został podobno rozdarty po upadku muru przez prywatyzacyjną agencję państwową na trzy części. Jedna z nich znajduje się w rękach gminy, która urządziła sobie mały stadion. Niby pomysł dobry, ale żaden potencjalny klient nie chce pałacu z bezpośrednim sąsiedztwem z gruntami należącymi do niej. Rzewność i cichy żal. I mała pociecha, że słońce go w tych trudnych chwilach otula.