Gdybym wiedziała zaopatrzyłabym się przed wyjściem w pulque. Za pomocą trunku upojona nie miałabym zapewne żadnych trudności z wejściem do góry, za to miałabym prekolumbijskie wizje. Jak wojownicy, których upajano pulque przed walką. Skontaktowałabym się z Mayahuel, boginią napoju z agawy, która solidarnie wsparłaby mnie w żmudnym dążeniu do celu. Wpadłabym we wspinaczkowy trans i nie zważała na lejące się z każdym krokiem poty. Mijałabym znużonych towarzyszy z uśmiechem na ustach i obłędem w oczach. Natchniona, z wizją nagiej Mayahuel siedzącą na żółwiu, nie mogłabym się doczekać szczytu.
Jednak nie wiedziałam. Dwa kilometry w górę to niby nie dużo, ale już 595 metrów różnicy wysokości sprawia lekki trud. I ból pośladków.
Droga jest przepiękna. Najpierw otoczona drzewami, których majestatyczne i wężowe korzenie wiją się malowniczo wokół głazów, później widoki zapierają dech w piersiach, a stromość i potęga gór przytłaczają. Na finiszu zatrzymuję się niemalże co krok. Ocieram pot z czoła, łapię się pod boki i nie wierzę, że sześcioletnie dziecko już jest na górze. Jego ojciec łapie się za piersi skarżąc na ból w płucach, ale obowiązek nadzoru robi swoje. Oczywiście o tym dowiaduję się dopiero po spotkaniu na górze.
Pasmo Sierra de Tepotzlan usiane jest malutkimi szczytami, a na jednym z nich (z daleka trudno w to uwierzyć) znajduje się piramida El Tepozteco, do której mieli pielgrzymować nawet mieszkańcy Gwatemali. Być może przyczynił się do tego fakt, że obiekt był miejscem kultu azteckiego boga Pulque i chyba można przypuszczać, że agawy było tutaj w brud i szybko ulegała fermentacji. W środku piramidy odnaleziono na ścianach znaki kalendarzowe i symbole trunku, jak i wody, wojny i krwi.
Widok oszałamia. Urocze miasteczko Tepoztlan leży u naszych stóp, a górskie szczyty są niemalże na wyciągnięcie ręki. Można poczuć się jak Ikar, stracić głowę, zapłonąć dla pasji i poszybować ten jeden raz. Wszyscy próbują się trzymać piramidowych ścian. Chyba na chwilę każdy traci tutaj zmysł rozsądku.