Wydaje nam się, że jesteśmy na końcu świata i w dodatku w miejscu o nazwie Wygwizdów. Przyjechaliśmy tutaj, gdyż mapa pokazała nie tylko szlak, ale i skałki. A skałki w Brandenburgii to nie lada atrakcja. Parkujemy na niewielkim wzniesieniu i zdziwieni spoglądamy na zagrodę. Najprawdziwsza taka, z chałupami i studnią z żurawiem. Trochę zaskoczeni przechodzimy obok robiąc zdjęcia. I nagle zdarza się cud. Od strony największego domu idzie trzech mężczyzn, z których jeden zaczyna krzyczeć, żeby nie robić zdjęć … z zewnątrz, ale wejść do środka. Zatrzymujemy się jak wryci i od razu korzystamy z okazji. Pandemia, lockdown i zwiedzanie? A jakże. Mężczyzna opowiada, że znajdujemy się w skansenie Höllberghof. Oficjalnie są obostrzenia i wszystko zamknięte, skansen też, ale dlaczego nie zaprosić do środka w ramach dozwolonych reguł. Zwołuje więc przechodniów z ulicy i zachowując dystans oprowadza po muzeum. Założyła go w 1991 roku grupa pasjonatów, którzy własnoręcznie wybudowali parę chałup wzorując się na zagrodach z drzewa, gliny, kamienia, słomy i trzciny sprzed 200 lat. Najokazalszy jest dwuskrzydłowy dom, w którym jest pokazowe mieszkanie rolnika, wystawa ślubna, przędzalnicza i siedziba stanu cywilnego. Jest jeszcze stodoła, w której mają w przyszłości odbywać się wystawy i koncerty oraz piec chlebowy, jedyny oryginalny budynek rozebrany i przywieziony tu. Są owce i kozy i miejsce do spania pod namiotem z jednoczesną możliwością korzystania z urządzeń sanitarnych. A na końcu podana kawa, miętowa herbata i ciastka – widok prawie już zapomniany. Czujemy się iście po królewsku w tej chłopskiej zagrodzie. I po raz kolejny ucieramy nosa i wirusowi i tym wszystkim, którzy jedyne, co w tym czasie robią (a to już rok!) to narzekają, że nic nie wolno.
Stamtąd udajemy się na zaplanowaną część wycieczki w Dniu Kobiet. Do niedawna Berlin był jedynym landem w niemieckim federalizmie z najmniejszą ilością dni wolnych od pracy, smutną 9-ką. Pragmatycznie postanowiono dorównać innym (miasto Augsburg cieszy się 14 dniami wolnymi od pracy, katoliccy Bawarczycy mają ich 13, katolicy w Badenii-Wirtembergii, Saarlandzie, Saksonii i Turyngii oraz ewangelicy w Bawarii 12, 11 dni mają ewangelicy w Turyngii i Saksonii jak i Nadrenia-Północna Westfalia, Nadrenia-Palatynat oraz Saksonia-Anhalt, a reszta czyli Brandenburgia, Bremen, Hamburg, Hesja, Meklemburgia-Pomorze Przednie, Niedersachsen i Szlezwig-Holsztyn 10). Berlin zdecydował się w 2019 roku na 8 marca i przez następne dwa lata Berlińczycy nic z tego nie mieli – Dzień Kobiet wypadał w weekend;)
Jednak właśnie dziś wycieczką w zwykły roboczy dzień w Brandenburgii czcimy nasze wolne. Szlakiem sowy idziemy na poszukiwanie skałek, których nie znajdujemy. Cieszymy się za to nieoczekiwanym wzniesieniem, pluszczącym strumykiem, zakrętami i kopcem mrówek, które uwijają się jak w ulu. Stamtąd jedziemy do Heideblick-Waltersdorf, by zobaczyć mały pałacyk Carla Ludwiga von Pfuel. Pruski oficer w 1790 roku został nie tylko właścicielem wybudowanego na własne zlecenie dworu w Waltersdorf, ale i tytułu generała majora. Nadający mu go król Fryderyk Wilhelm II już rok później odznaczył Carla orderem Pour le Merite, czyli najwyższym odznaczeniem za odwagę i męstwo, jakie pruski władca mógł przyznać oficerowi. Nieznane są późniejsze losy mieszkańców tego pałacu. Jak wiodło się w nim Carlowi i jego potomkom i kim była bankierska rodzina Kortes, która kupiła go w 1930 roku. Dla niej dokonano neobarokowych zmian, wejściu dobudowano kolumny, od strony ogrodu taras, a z boku po lewej stronie jeszcze jeden okazały budynek. W ogrodzie stoi piękna marmurowa rzeźba „Grającej w kule” (rzeźbiarza zainspirowały dzieci grające w marmurki)
Waltera Schotta, której ktoś, być może w szale, obciął wszystkie palce.
Jesteśmy głodni i łudzimy się, że w poniedziałek, lekko popołudniu, uda nam się dostać do jedzenia coś ciepłego. Niestety w promieniu wielu kilometrów nie ma prawie żadnych możliwości, by zapełnić żołądek obiadową strawą. Jest za to piekarnia w Luckau, a niemieckie piekarnie mają to do siebie, że oprócz mącznych wypieków oferują kawę, herbatę i ciepłe co nieco. Z ogromną nadzieją więc wjeżdżamy do malutkiego miasteczka z uroczym rynkiem, obiecując sobie przybycie tutaj, jak tylko zakończą się na nim prace budowlane. A w piekarni, a jakże, czekają na nas dwa na ciepło podawane chlebki a la puszysta pita z nadzieniem zielono-czerwonym. Do tego zawijane ciepłe buły z powidłami i lody, ach lody pistacjowe, acz malinowe. Parę kroków dalej, w pełnym słońcu, na ławeczkach, pałaszujemy z wdzięcznością, że świat tak o nas dba;)
Niedaleko stąd do Pitschen-Pickel, w drodze dokąd zatrzymujemy się w wiosce Uckro, która w lepszych swoich czasach miała nie tylko trzy dworce kolejowe, ale i jeden pałac. Dworce zamarły wraz z odejściem DDR, a pałac spłonął doszczętnie w kwietniu 1945 roku. Mimo tego podjeżdżamy do miejsca, w którym stał. Wysepka, mosteczek i pustka, którą czuć każdym porem skóry. Nawet nie posiadając żadnej wiedzy o przeszłości.
W samym Pitschen-Pickel szukamy dworku obok kościoła. Dom, który na ów obiekt wygląda okazuje się być lokalem gastronomicznym, a dwór właściwy jest mało spektakularny. Ot, duży dom skierowany w stronę zachodzącego słońca i kościoła. Wejście zaklejone jest taśmą. Przechodząc na drugą stronę myślę, skąd się wzięła figlarnie brzmiąca nazwa miejscowości? Pickel to po niemiecku krosta, czyli wykwit skórny trądzika młodzieńczego. A Pitschen brzmi filuternie. Wikipedia informuje o serbo-łużyczańskim pochodzeniu obu słów. Pierwszy człon nazwy wioski to słowiańska petschina, czyli wioska wybudowana na piachu, a Pickel to pjetlow czyli albo wąwóz albo swojskie piekło. Mąż udaje się w zupełnie inną stronę niż ja. Pałac od tyłu już w ogóle nie zachwyca, natomiast przyciąga podwórze domu stojącego obok. Na garażowych drzwiach właściciel informuje o siedzibie biura gminy, o dziadkowym serwisie czynnym całodobowo, o socjalistycznym czynie społecznym (Mach mit), o tym, że mężczyzna wypożyczający narzędzia i pracujący za darmo właśnie jest na urlopie. A przede wszystkim o tym, że jeszcze nikt młodo nie umarł, kto do późnej starości palił i pił. Wokół tego odkrywam przeróżne instalacje i chwilo trwaj w tej błogości prokreacji zakrytej przed światem. I żeby tego było mało mąż energicznie przywołuje mnie do siebie informując, że inni sąsiedzi są najwyraźniej zaniepokojeni. Krążą na własnym podwórku próbując ocenić nasze zamiary bez próby podjęcia jakiegokolwiek kontaktu z potencjalnym wrogiem. Mężczyzna z fryzurą z lat 80 minionego wieku próbuje przyjąć bojową pozycję, a kobieta przechodzi z miejsca na miejsce. W końcu ubawieni sytuacją wykrzykujemy, że zainteresowała nas ich brama i nazwisko mozaiką na niej wypisane. Brzmi artystycznie. Podbiegają do nas świńskim truchtem mrucząc, że nigdy nic nie wiadomo, bo różni się tutaj kręcą. A w pałacu mieszka artystka. Nie ma jej dzisiaj wprawdzie w domu, ale mąż jest i na pewno nas wpuści. Oni też. Tak, mają różne instalacje, bo co robić ze starociami. Sedes wymienili, ale był jeszcze całkiem, całkiem więc służy kwiatkom. A reszta się od lat osiemdziesiątych sama układa. Bo tak długo już tutaj mieszkają. W gąsiorach na wino świecą wieczorem kolorowe światełka, ale rzeczywiście można byłoby zrobić mini las. Reszta jest fantazją. Życie na wiosce płynie, jak wiadomo, w zwolnionym tempie. Gdy podziwiamy swoistą galerię podjeżdża samochód i para wita się z naszymi gospodarzami stawiając szampana na stół. Życiowa dewiza sąsiada zdaje się być sposobem na życie.
Pukamy do pałacu, ale nikt nam nie otwiera. Być może mąż artystki rozkoszuje się chwilą spokoju przy lampce wina?
Zaglądamy jeszcze do dwóch obiektów: dworów w Kümmritz i Zieckau. Ten pierwszy pochodzi z XVI wieku i był własnością raczej ubogiej szlachty. Czasem bieda jest dobrym konserwatorem przeszłości, gdyż z braku środków przez lata, a czasem stulecia, nic nie jest zmieniane. Tak było właśnie w tym wypadku i do dziś zachował się piękny portal oraz podobno parę perełek w środku. Dworek jest własnością gminy, która prowadzi tu klub wiejski. Naprzeciwko ktoś fascynuje się kolejką wąskotorową i urządził sobie w ogródku wystawę na jej temat. Typowo niemiecki świat krasnali i kiczu.
W Zieckau zastajemy odrapany obiekt, który najwyraźniej ktoś zamieszkuje. Trudno uwierzyć, że kiedyś wyglądał tak pięknie, jak na
tej fotografii. Wybudowano go na fundamentach innego, a przez długi czas należał do rodziny Von Thermo. Podobno popadła ona w długi i w 1906 roku obiekt przejął bank z Berlina (Berliner Landesbank). Trzy lata później kupił go hodowca nasion Ferdinand von Lochow. Jego potomek Max von Lochow do nasion dołączył konie. Po powojennym wywłaszczeniu i sprzeniewierzeniu dzisiaj zionie od niego lękiem i bardzo łatwo wyobrazić sobie, że wieczorową bądź nocną porą straszy. Słońce chyli się ku zachodowi, a my nie mamy ochoty spotkać się z tutejszymi duchami. Wracamy do domu.