Perła Górnego Śląska, druga na liście miast o najbardziej zanieczyszczonym powietrzu w Unii Europejskiej.
Pszczyna.
Miasteczko przechodzące z rąk do rąk możnowładców, wymieniające się przynależnością państwową zgodnie z biegiem historii, zmieniające język i swoich mieszkańców wcale nie jak rękawiczki. Wierne Śląskowi, ale wyrywane przez władzę kościelną w kierunku Krakowa. Zdarzyło się Pszczynie być Wolnym Państwem Stanowym i należeć do Rzeszy Niemieckiej, a także gościć księżniczkę Bonę, spieszącą do Krakowa. Zniszyła ją wojna trzydziestoletnia (1618-1648), a walka Prusów z Austrią o cały Śląsk sto lat później rozjątrzyła rany.
Wtedy właścicielami Pszczyny była rodzina Promnitzów. Ostatni z tego rodu, Jan Erdmann przekazał dobra po wojnie siedmioletniej (1756-1763) swojemu siostrzeńcowi z rodu Anhalt-Köthen, Fryderykowi Erdmannowi. Ten z kolei potrzebował na przyjęcie spadku zgodę króla pruskiego, który do Fryderyka nie czuł atencji. Przyczyną był jego udział w czasie wojny siedmioletniej w roli oficera armii francuskiej przeciwko Prusom. Król mógł z gniewem odmówić swojego tak, jednak nie mógł już ulec kobiecemu czarowi. Niejaka Zofia Anhalt-Zerbst, której rodzinne księstwo sąsiadowało z saksońskimi dobrami rodowymi Köthen, jako caryca Katarzyna II wstawiła się z sukcesem za Fryderykiem. Anhaltowie z kolei w 1846 roku oddali ją Janowi Henrykowi X z magnackiego rodu von Hochbergów. Ta najbogatsza na Śląsku i najpotężniejsza w Rzeszy Niemieckiej rodzina rozbudowała i upiększyła zamek nadając elewacjom kostium architektury francuskiej z XVII wieku, a na szczycie dachu umieściła ośmiometrowy maszt z własną flagą herbową. Dobudowano też reprezentacyjny westybul z klatką schodową wzorowaną na pałacu w Wersalu oraz dwukondygnacyjną salę jadalną. Wnętrze pokryte było kolorowymi tapetami, a salon i bibliotekę wyłożono boazerią z orzecha właskiego. W końcu zamieszkała tutaj dzisiaj najbardziej znana przedstawicielka rodu Hochbergów. Angielka Maria Teresa Oliwia Cornwallis-West, zwana Daisy, która w 1891 roku wyszła za mąż za Hansa Heinricha XV, była za swojego życia mało znaczącą postacią. Owszem, uważano ją za ładną, owszem, utrzymywała bliskie kontakty z królami Anglii Edwardem VII i Jerzym V oraz cesarzem Niemiec Wilhelmem II, ale dla sobie współczesnym była jedną z wielu arystokratycznych żon, kolejną mieszkanką rezydencji. I jak łatwo się domyśleć, jej współczesna sława została sztucznie wykreowana.
A ja pamiętam Pszczynę ze szkolnej wycieczki w czasach szkoły podstawowej. Wyjazd był dodatkowym, dobrowolnym zajęciem zorganizowanym w sobotę przez gorliwego nauczyciela. Wiem, że zwiedzaliśmy zamek, ale mnie utkwił w głowie kiosk ruchu, w którym udało mi się zakupić kasetę z hitem Edyty Geppert „Jaka róża, taki cierń“. Pamiętam, że było mi pod tym kioskiem zimno i że nie chciałam bez tej kasety wyjechać z Pszczyny.
A dzisiaj świeci tutaj słońce. Daisy przysiadła na ławeczce na rynku grzejąc się w jego promieniach i pośmiertnej sławie. Gołębie szukają jedzenia wydziobując okruchy ze szczelin w chodniku, a zamek w tle gości turystów na salonach. Mam jeszcze jedno wspomnienie z tamtej szkolej wycieczki – muzealne kapcie, których wszyscy się wstydzili, których trochę się baliśmy, bo trudno było w nich utrzymać i równowagę i powagę. I muzeum jako takie – ponure miny pracowników, ciągły szept, a czasem gromka bura, żeby się odpowiednio zachowywać i niczego nie dotykać. Ożywa ono w zamkowych wnętrzach, jak i tamto uczucie niedowierzania, że tak w ogóle można mieszkać i dobrze się z tym czuć.
Pszczyna jest wiosenna i jasna. Kręcimy się trochę po rynku i uliczkach go otaczających. Szukamy śladów żydowskich, austriackich, niemieckich i w końcu polskich. I znów trafiamy do Daisy. Metafory komercyjnego odrodzenia.